Maciej Filipczuk
Metamuzyka
[Samograj; 2 marca 2008]
Etno jest trendy, jazzy czy jak to się teraz mówi i muzyka korzeni coraz częściej staje się punktem wyjścia dla nagrań popularnych. Przejawy tego zjawiska przybierają tak różne formy jak „Anonymous” Tomahawk, na rockowo interpretujące muzykę rdzennych mieszkańców Ameryki Północnej, czy hipertaneczna wersja karaibskiego bębnienia w wykonaniu Buraka Som Sistema, o całej masie płyt odgrzebujących dźwięki afrykańskie nie wspominając. W trend ten nie należy wpisywać chyba tylko muzyki klezmerskiej, bo – niebezpiecznie zbliżając się do liryki Andrzeja B. – „oni” akurat od zawsze potrafili zadbać o popularność. To nie moje są słowa, to jest mądrość ludowa. Gdybym pisał dla „Krytyki Politycznej”, to mógłbym nawet dojść do wniosku, że oto korporacyjny system świata zachodniego dokonuje kulturowego neokolonializmu poprzez drenaż muzycznych bogactw naturalnych, czy coś w ten deseń.
W Polsce ten revival folku nie przynosił póki co oszałamiających sukcesów, poza oczywistym przypadkiem Kapeli Ze Wsi Warszawa. Możemy poszczycić się co prawda całą masą zespołów przedzierających się przez ponure knieje rodzimego rynku w oparach słowiańszczyzny i hołdujących tradycji w sposób o wiele bardziej wyszukany niż dźwiękowa cepelia na garnuszku ministra czy wątpliwej jakości muzykopodobna twórczość uprawiana z nudów przez kółka gospodyń coraz mniej wiejskich, ale nie wyściubiają one raczej nosa poza rodzimowiercze getto, a i Behemoth już dawno porzucił pogański etos. „Metamuzyka” na tym tle to prawdziwa perełka, bo płyta traktuje temat w sposób tak samo przystępny jak ciekawy, ściąga dużo uwagi dzięki muzykom zaangażowanym w projekt, a tytuł pozwala na błyskotliwe interpretacje i wyciąganie głębokich wniosków.
Maciej Filipczuk, znany dotąd głównie z grupy Lautari, wziął pod lupę dźwiękowy mikrokosmos mazowieckiej wsi w postaci twórczości Kazimierza Meto, u którego miał okazję terminować przez kilka lat grę na skrzypcach. Meto był regionalnym fenomenem odkrytym przez Andrzeja Bieńkowskiego w trakcie jego kilkudziesięcioletnich badań nad muzyką wiejską i doczekał się nawet uwiecznienia na wydanym w zeszłym roku albumie zawierającym nagrania dokonane przez Bieńkowskiego. Meta-muzyka jest zatem w pierwszej kolejności hołdem dla człowieka, który całe swoje życie spędził w jednym miejscu, grając melodie umierające wraz ze sposobem życia, który reprezentował i będące jego symbolicznym odzwierciedleniem: proste i pozbawione intelektualnej otoczki, spontaniczne, radosne i wzruszające zarazem, ale przede wszystkim niezwykle taneczne. Co ciekawe, ich zinterpretowane na gruncie bardzo skądinąd nowoczesnej muzyki wersje można – z jednym wyjątkiem – obłożyć dokładnie przeciwnymi przymiotnikami. Nie będzie do końca żartem, jeżeli napiszę, że to wina Robotobiboka, a konkretnie muzyków wrocławskiego zespołu o tej wdzięcznej nazwie: Kuby Suchara i Marcina Ciupidro.
Stojąca w opozycji do płynnej rytmiki utworów ludowych mechaniczna maniera sekcji jest w największej mierze odpowiedzialna za hipnotyzującą atmosferę płyty. Ciekawym zabiegiem jest zwłaszcza wykorzystanie jako instrumentu basowego marimby, gdzieniegdzie tylko wspartej brzmieniami analogowego syntezatora. Repetytywne melodie wygrywane na skrzypcach są tu znacznie spowolnione i przez to zupełnie odarte z taneczności, a starannie zaplanowane struktury utworów sprawiają wrażenie zimnego, wyrachowanego automatyzmu. Trudno jednak zarzucić płycie bezduszność. Prostota tej muzyki, przywołująca na myśl ludową naiwność, jest przez swój minimalizm wciągająca, a jej leniwe tempo doskonale oddaje nostalgiczne nastawienie wobec dokonującego swych dni gatunku.
Metamorfoza, jaką przechodzą mazurki kapeli Metów wydaje się być koniecznością. Ruralizacja postępuje również na gruncie muzyki: twórczość „ludowa” w dobie Internetu powstaje przy użyciu Abletona i jest jedynie kwestią czasu, gdy o tej dziś postrzeganej jako tradycyjnej będziemy mówić tylko i wyłącznie w czasie przeszłym. Doszukując się wartości metafizycznych albumu można określić jego zawartość jako kulturowy pomost między światem nowoczesnym i archaiczną rzeczywistością miejscowości, w których czas postanowił zwolnić. Można przypisać jej uniwersalizm i wskazać, że melodie służące zabawie na wiejskich potańcówkach sprawdzają się równie dobrze w kontekście współczesnej alternatywy, ale prawda jest taka, że ta muzyka nie ma szans na przeżycie w swojej oryginalnej formie. Jej rozwój – bo tak raczej należy patrzeć na jej recykling – jawi się jako naturalny proces, podobnie z resztą jak uzupełnianie nowymi motywami coraz bardziej wypalonej formuły jazzującej elektroniki.
„Metamuzyka” nadaje nowego sensu muzyce polskiej wsi, ale istotą tego sensu, podobnie jak całego sentymentu dla folku, jest jej postępująca agonia. Nie przez przypadek zatem zainteresowanie etnicznymi formami muzykowania zwiększa się tym bardziej, im w większym stopniu stają się one historyczną ciekawostką. Podobnie jak „tradycyjne” formy, również ich kolejne mutacje kiedyś odejdą w niepamięć, pozostawiając po sobie ślad jedynie w skansenach, archiwach lub w swych kolejnych wariacjach. Możemy mieć tylko nadzieję, że potencjał rodzimego folku nie wypali się zbyt szybko. Ale też na szczęście na tym polu nikt jeszcze nie wpadł na pomysł prawnej ochrony gatunków zagrożonych wyginięciem.
Komentarze
[21 listopada 2009]
[9 września 2009]
[9 września 2009]
[9 września 2009]