Venetian Snares
Filth
[Planet Mu; 6 kwietnia 2009]
Aaron Funk wielokrotnie na motyw przewodni swoich albumów obierał jakąś konkretną muzyczną stylistykę. Szatkowaniu na samplerach poddana była muzyka klasyczna na „Rossz Csillag Alatt Született”, ragga na „Chocolate Wheelchair Album” czy jungle na „Detrimentalist”. Tym razem Venetian Snares z charakterystyczną dla siebie „wrażliwością” traktuje acid techno. Zderzył je z estetyką już dość wyeksploatowaną na pełnej od porno-skojarzeń scenie breakcore/noise, lecz na szczęście nie popada w banał i epatowanie fizjologicznymi aspektami rozmnażania kończy się właściwie tylko na tytułach. Przyznać jednak trzeba, że na „Filth” brudu jest akurat znacznie więcej niż na kilku poprzednich albumach Kanadyjczyka, choć wciąż daleko mu do jego najefektowniejszych pod tym względem wydawnictw.
Kwaśne brzmienia charakterystyczne dla legendarnego syntezatora Roland TB303 i jego epigonów odmieniane są tu przez wszystkie przypadki. Świdrujące dźwięki napędzają co bardziej energetyczne momenty, a cała zawartość płyty plącze się w gęstwinie syntetycznych warstw przebiegających po całym zakresie częstotliwości. Na płycie roi się też od bardziej miękkich brzmień, często na poziomie tanich gier komputerowych, układanych w dziwaczne melodie w stylu Aphex Twina, wprowadzających surrealistycznie melancholijny klimat, ale na dłuższą metę nieco monotonnych. Termin „kocia muzyka” będzie tu całkiem adekwatny, zwłaszcza biorąc pod uwagę dedykacje dla futrzastych milusińskich Funka, którzy nieraz byli już bohaterami jego muzycznych opowieści. Zestawione z wynaturzonymi breakami tworzą coś na kształt idm-u cierpiącego na ADHD. Pojawiają się również zupełnie abstrakcyjne fragmenty, jak niemalże kakofoniczna „Labia”, stanowiąca esencję syntezatorowego hałasu nieco rozsądniej dawkowanego w pozostałych utworach.
Bez rewolucji i bez rewelacji jest na płaszczyźnie rytmicznej, gdzie tradycyjnie królują nietrzymające się jakiegokolwiek metrum kawalkady breaków. O ile jednak na kilku ostatnich płytach rytmy powstające w wyniku filtrowania i zmieniania wysokości dźwięku w poćwiartowanych drum’n’bassowych loopach były dość miękkie, to tutaj w grę wchodzi jedynie ostre jungle. Pozytywnie wyróżnia się – nie tylko w tej materii – „Chainsaw Fellatio”, w którym wolny beat zaczyna się łamać i w parze z brudnym, syntezatorowym basem tworzy zwyrodniały dubstep uzupełniany cytatami z kwaśnego techno. „Filth” czaruje jednak również zupełnie prostymi rozwiązaniami w postaci wysokooktanowego gabba, wnoszącego sporą dawkę energii typowej dla występów live Kanadyjczyka. Słusznej prędkości prosty rytm pojawia się już w otwierającym płytę „Deep Dicking”, który swoją żywiołowością pozytywnie nastraja przed resztą albumu osiągającego kinetyczne apogeum w bezkompromisowym „Kakarookee Hates Me”.
Funk wydaje albumy z częstotliwością bliską ilości uderzeń bębnów na minutę w swoich breakach i choć już nieraz zdawało się, że formuła, której hołduje, powinna się już dawno temu wyczerpać, to cały czas potrafi jednak dodać do swojej bogatej dyskografii ciekawe elementy. Jest to konstatacja tak samo smutna jak i wesoła. Z jednej strony ciężko mieć nadzieję, że pod szyldem Venetian Snares ukaże się coś zupełnie nowatorskiego, a nawet jeśli, to będzie to tylko i wyłącznie bardzo miłe zaskoczenie. Jeżeli natomiast przełom nie nastąpi, to zawsze można liczyć na kolejną solidną pozycję, nawet biorąc poprawkę na okresowe obniżki formy. Druga wersja wydarzeń jest o tyle prawdopodobna, że jest wiele gatunków, które nie doczekały się jeszcze interpretacji ze strony Kanadyjczyka: black metal wydaje się w tej konwencji zbyt banalny, więc następny album pewnie będzie wariacją na temat folku, rock’n’rolla lub jazzu spod znaku ECM. I efekt pewnie znowu okaże się być całkiem znośny.