Fever Ray
Fever Ray
[Rabid; 18 marca 2009]
I cóż, że ze Szwecji? Podejść do napisania tej recenzji miałem przynajmniej dziesięć. Za każdym razem uważnie słuchałem pierwszego w solowej karierze krążka Karin Dreijer i z każdym przesłuchaniem mój podziw rósł. To nie podziw dla bogactwa kompozycyjnego. Nie, nie, to też nie podziw dla tekstów (grrrau, jak w ogóle on może w tym wypadku istnieć). W sumie to nie był podziw. Było to absolutne i nieprzejednane oburzenie i szok spowodowany faktem, że ta płyta ma tak wielu piewców i prawie żadnych wrogów. Słucham sobie więc tego cudeńka po raz trzydziesty (bez kitu) i dalej nie widzę w nim nic ciekawego, może poza krótkimi momentami i produkcją na wyśmienitym poziomie. Jest za to sporo wad, które po prostu kłują w uszy i czynią to wszystko średniosłuchalnym. Mówiąc żartobliwie: Fever Ray, wymieńcie wokalistkę, tekściarza i kompozytora, a będziecie super zespołem!
Bardzo lubiłem Karin Dreijer, praktycznie od pierwszego naszego spotkania. Zaczęło się od „Heartbeats”, które zmyślnie zmałpował Szwed (!) José Gonzales. Na szczęście, o ile znam się na tantiemach, rodzeństwo tworzące The Knife dostało porządną sumkę za wykorzystanie piosenki w reklamie telewizorów. Oprócz tego, „Pass This On”, mieszanka ciekawego teledysku i muzycznych wzruszeń. Potem Karin u Röyksopp, kiedy jeszcze miałem nadzieję, że się wygrzebią ze swojego artystycznego dołka. W końcu, „Silent Shout”, niedocenione do końca w recenzji na Screenagers, ale uwzględnione w podsumowaniu rocznym. Z perspektywy czasu, miejsce powinno być nawet wyższe. „Marble House” jako nowoczesna ballada-wzór, „Like a Pen” ze swoim idealnym tempem i rytmem, „We Share Our Mother’s Health” z potencjałem remiksowym wykorzystanym przez dj-ów na całym świecie wielokrotnie. To tylko kilka przykładów. Fajnie kiedyś było.
W tym momencie czar jakby prysł. Po pierwsze, mieszkałem przez ostatnie pół roku w Szwecji i daję Wam słowo honoru, że nie tylko upperclassowi Szwedzi, ale nie przymierzając czarnoskóry pan imigrant sprzątający ulice, mają lepszy akcent niż Fever Ray. Ten akcent, który uwiódł pewnie sporo osób w „Heartbeats”, ale też uwiódł pół świata w „What Else Is There?”, po kilku latach staje się nieznośny i pretensjonalny. Szwedzi mają swój sposób mówienia po angielsku, owszem, ale to, co robi Karin, to jest tani szpan. Nie daję żadnej wiary w tę manierę. Druga rzecz to dynamika albumu. To, co się sprawdzało na „Silent Shout”, wetknięte w kłębowisko IDM-owych pseudoballad nudzi niemiłosiernie. O ile jestem w stanie jakoś sobie wyjaśnić zachwyt nad płytą osób, które The Knife znały po łebkach, to już recenzenckie cwane gapy zza Oceanu wydają się być ślepe i zbałamucone. Co tu jest do słuchania? Pohukiwanie rozpoczynające „When I Grow Up”? Fajne, ale dopóki nie wejdzie wokal opowiadający bezsensowną opowiastkę o morzu, ogórkach na oczach i samotności. Analogicznie, motyw wejścia w „Triangle Walks”? Bardzo dobry, przecież cała produkcja trzyma odpowiedni poziom. Ha, co więcej, w tej konkretnej piosence jest nawet ładna melodia i niezłe chórki (chórki oraz basowy głos tradycyjnie są śpiewane przez odpowiednio zmodyfikowaną komputerowo Karin). Co z tego, kiedy utrzymana w tym tempie piosenka po prostu męczy. To jest właśnie GWÓŹDŹ DO TRUMNY tego krążka: zbyt ślamazarne tempo, które pozwala tak uroczej do tej pory wokalistce na przeciąganie słów, na modłę swojej maniery, do granic nieprzyzwoitości. Oprawa tych piosenek jest dobra. Fa-jny bi-cik! W-ka-żdej pio-sen-ce! A-le co z-te-go?!
Najgorsze, co na tej płycie znajdziemy to „Seven” i te obrzydliwe eksplinejszyn, wojs, aj noł it wyśpiewywane z lubością przez Dreijer. Muzycznie, jak większość kompozycji, broni się znośnie. Ale już masakra, jaką wyczynia wokalistka z linią melodyczną jest poniżej jakiegokolwiek poziomu. Nie mógłbym nie wspomnieć o tekście, bo nie słyszałem lepszych poezji od czasu „Oczy szeroko zamknięte” zespołu Łzy:
I've got a friend who I've known since I was seven
We use to talk on the phone, if we have time, if it's the right time
Accompany me by the kitchen sink
We talk about love, we talk about dishwasher tablets, illness
And we dream about heaven
Łałałiła! W „Concrete Walls” już mniejsza o tekst, który tam pewnie jakąś panią Genię wzruszy, ale co tam się dzieje z wokalami! „Gruba Karin”, czyli motyw obniżania głosu znany choćby z ostatniej płyty The Knife, w tym utworze dochodzi do poziomu, który chyba na zawsze pozostawi mi niesmak do tego efektu. „Gruba Karin” przeciąga sylaby i zawodzi, a słuchacz (czy bardziej – ja, bo pewnie jestem osamotniony w tej opinii) tonie w dźwiękowym mule. Gul, gul.
Podsumowanie jest takie, że należy sprzeciwiać się nadużyciom i hochsztaplerce. A takim właśnie sprytnym oszustwem jest Fever Ray: produkcja jest wyśmienita, autorzy zasłużeni i dla niektórych wręcz już kultowi. Akcent ma być chyba uroczy i charakterystyczny – jest koszmarny. Słowa mają być poetyckie, zagubione, metaforyczne – są niestety wypocinami wręcz grafomańskimi. Tempo i nastrój płyty w założeniu miało mieć swój unikatowy klimat i wywoływać konkretne odczucia. I nie miały to być zapewne mdłości. Teraz mały osobisty apel: jeśli ktoś z Was, drodzy czytelnicy, ocenia tę płytę wysoko, to proszę o tym napisać w komentarzach. W punkcikach, kilka jej najlepszych cech. A potem proszę o 10 Waszych ulubionych płyt. Bo naprawdę nie wiem, kto może słuchać z przyjemnością takiej muzyki.
Komentarze
[29 kwietnia 2014]
[4 listopada 2013]
Masz tu punkciki które chciałeś
1. Spójna
2. Klimatyczna
3. Dobrze wyprodukowana (brzmienie)
4. Ma to coś co pozwala mi totalnie wskoczyć w świat tej płyty od początku do końca, co mają moje ulubione płyty.
Na płytach The Knife nie słyszałeś tego akcentu czy jak? Bo nie kumam.
Mnie np wkurwia maniera Cocorosie i nigdy ich nie umiałem słuchać więc trochę rozumiem recenzenta.
[10 kwietnia 2011]
[9 kwietnia 2011]
[9 kwietnia 2011]
[9 kwietnia 2011]
[27 marca 2011]
[22 stycznia 2011]
[12 listopada 2010]
[18 grudnia 2009]
a tak na marginesie, przesłuchałem cały album dość dokładnie w poszukiwaniu owego dziwnego akcentu i nie znalazłem żadnych dziwnie brzmiących słów. jedyną rzucającą się w oczy kwestią jest nagminne przeciąganie samogłosek, jednak ciężko to rozpatrywać w ramach akcentu, bo to jest kwestia melodii.
pewnie i tak nikt mi nie odpowie, bo to już lekko starszawy wątek, ale może jakieś przykłady tego nieznośnie brzmiącego akcentu? (ok, sam mogę podać jeden jedyny jaki się na płycie rzeczywiście znajduje, ale to trochę za mało jak na takie oskarżenia: "when i grow ooouuup").
a na koniec dodam, że płyta jest bardzo fajna;] jak ktoś nie czuje tego klimatu to jego problem:P
[26 sierpnia 2009]
[14 sierpnia 2009]
[14 sierpnia 2009]
[13 sierpnia 2009]
i tak sobie Pan Kamil tą swoją recenzję snuje przez 3/4 tekstu. Gul, Gul, Gulgaj ładnie tylko z akcentem!
Zresztą i tak pewnie płyta znajdzie wysoką pozycje w rocznym podsumowaniu tak jak Silent Shout.
[13 sierpnia 2009]
2. melodie
3. aranżacje
4. wokal
5. tempo
tośmy się rozminęli, kamilu. jednakowoż szacun za wierność ideałom sierpnia. tylko językowo bardziej profesjonalnie by się przydało: pani Gienia, wrzutki o Łzach, jakbyś na siłę wykrzykiwał swój bunt, już bojąc się reakcji. spokojnie. dorośli ludzie tutaj, szacunek dla cudzej opinii panuje.
[12 sierpnia 2009]
krzysiek - produkcja, potencjał melodyjny większości kawałków, poza tym ton recenzji jest taki, bo ocena kontrastuje z niemal wszystkimi innymi ocenami tej płyty.
[12 sierpnia 2009]
[12 sierpnia 2009]
[12 sierpnia 2009]
Jesteś tym czego słuchasz or what?