Ocena: 8

The Decemberists

The Hazards Of Love

Okładka The Decemberists - The Hazards Of Love

[Capitol; 21 marca 2009]

Przy okazji recenzji „The Crane Wife” odgrażałem się, że użyję wielu wulgaryzmów, wyrażając radość z ukazania się kolejnego epokowego wydawnictwa The Decemberists. Obejdzie się jednak bez „jobów”, bynajmniej nie dlatego, że Meloy strzelił swojaka. Co to, to nie, „The Hazards Of Love” jest ponad wszelką wątpliwość albumem, przed którym wielu na twarz paść winno; albumem, który liczni kumaci słusznie wychwalają pod niebiosa i który zapewnia (oczywiście przy udziale wiadomych sił) grupie miano Nieomylnego Zespołu Dekady. Robiąc unik przed kamieniami ciskanymi z rzędów zajmowanych przez hunwejbinów Przewodniczącego Colina, zaniepokojonych niższą oceną niż w przypadku dwóch poprzednich albumów, postaram się wyjaśnić, dlaczego „The Hazards Of Love” nie jest AŻ TAK masakrującym konkurencję dziełem jak „Picaresque” czy „The Crane Wife”.

Dlaczego? Otóż, dlatego, że konkurencji NIE MA. Takich płyt obecnie po prostu się nie nagrywa. Jedynym punktem odniesienia są więc poprzednie dokonania Meloya, a cyfrę powyżej traktujcie jako wyznacznik do rekomendacji dla akolitów kultu boskiego Colina. Do tej pory w pełnowymiarowych przedstawieniach serwowanych przez The Decemberists przyzwyczajeni byliśmy do mnogości opowieści i odpowiadających im różnorodnych aranżacji. Tym razem dostajemy concept album, gdzie wszystkie dźwięki podporządkowane są narracji. Owszem, było boskie „The Tain”, lecz teraz po raz pierwszy naprawdę chodzi o wykopanie słuchacza do Globe Theatre, aby ten z rozdziawioną paszczą mógł uczestniczyć w przedstawieniu. „The Hazards Of Love” nie jest albumem The Decemberists – to spektakl, w którym muzycy grają stylizowaną na szekspirowską sztukę, a wokaliści wcielają się w rolę herosów i heroin występujących na dysku tudzież cyfrowym pliku.

Dążenie Meloya do nadania takiego kształtu kolejnemu dziełu dało się przewidzieć, chociażby wspominając pokrojony, tytułowy utwór z poprzedniego albumu. Jednak skala przedsięwzięcia na pewno niektórych zaskoczy. „The Hazards Of Love” to blisko godzinna, monumentalna narracja, w której każdy dźwięk podlega ogólnemu konceptowi. Teraz padnie długo oczekiwany truizm: tak, tego albumu powinno słuchać jedynie od początku do końca. Trudność sprawia wyłowienie odpowiedniego materiału na singiel. Zespół zdecydował się na promocję wydawnictwa, prezentując najbardziej zwarty w formie „The Rake’s Song”, ale jeśli chodzi o tekst, jest on odskocznią od głównego wątku historii, a muzycznie nie prezentuje esencji środków artystycznych zastosowanych przy kreacji całości.

Na poprzednich płytach tematy liryków zamykały się w obrębie jednego utworu (poza wspomnianym „The Crane Wife”), tutaj nawet przeplatające się aranżacje tła mają znaczenie dla chronologii opowieści. Ktoś może pomyśleć: przerost formy nad treścią. Cóż, najpierw ustalmy, że treść jest zespolona z formą. Folkowe epizody oraz hardrockowa jazda po molowych akordach i towarzyszące im teksty są klockami w większej układance. „The Hazards Of Love” jest niewątpliwie dziełem wybitnie oryginalnym, jednak poprzez zamierzone zdominowanie fragmentów repetowaniem motywów dla uzyskania konkretnego wizerunku całości, także najtrudniejszym w odbiorze albumem The Decemberists. Nie zdobywa uznania od razu i jakkolwiek zaczniecie nucić „The Wanting Comes In Waves”, to nie stanie się to tak szybko, jak to było w przypadku „Billy Liar”, „The Engine Driver” czy „Yankee Bayonett”. A więc brak natychmiastowego wpadania w ucho jedną z wad? Prawdopodobnie.

Nie będę przedstawiał Wam całej historii snutej przez Meloya. Byłoby to klasyczne wyjawienie faktu, „że zabił lokaj”. Zbyt dużo frajdy miałem, dopasowując kolejne fragmenty do podkładu (tak, to chyba właściwe określenie) muzycznego. Powiem tylko tyle, że słuchając „The Hazards of Love”, będziecie uczestniczyć w przedstawieniu traktującym o magii, miłości, łotrach i członkach królewskiego rodu oraz przeżywać zakończenie podobne do tego w „We Both Go Down Together”. Skupię się zatem na kilku fragmentach, które najpełniej pokazują pomysł Colina na „wystawienie sztuki teatralnej na płycie kompaktowej”. Zauważcie płynne przejście pomiędzy „ciężkim” „A Bower Scene”, w którym Meloy wciela się w niezależnego narratora, podczas gdy „nasza heroina wycofuje się do tajgi”, a partią Margaret, czyli Becky Stark w „Won't Want For Love” – w fantastyczny sposób została zachowana spójność, jednak oczyma wyobraźni można dostrzec zmienioną dekorację sceny. Tak samo doskonale zespolona z całością jest późniejsza rola Wiliama w tym utworze. Jednak jeśli w ogóle można mówić o „The Hazards Of Love” w pigułce, to „The Wanting Comes In Waves/Repaid” jest najbliżej tego określenia. Wyraźny kontrast pomiędzy folkową częścią śpiewaną przez Meloya a rockowym brzmieniem wyznań Królowej, tworzy najbardziej udany dialog pomiędzy postaciami. Utwór wydaje się podsumowywać pierwszy akt. Następną odsłonę, poprzedzoną krótką muzyczną przerwą, grupa rozpocznie swoją chyba najdziwniejszą, gdyż najmniej skomplikowaną pieśnią – „The Rake’s Song”. Ten fragment stanowi znaczące przejście pomiędzy dwiema częściami opowieści zatytułowanej „The Hazards Of Love”. Akcja historii nabiera tempa, a lirycznie Colin prezentuje swój najbardziej drastyczny tekst. Na tym jednak nie koniec atrakcji. Trik kreowania nastroju utworów, wywołujący u słuchacza niemalże wrażenie wizualizacji, Meloy przedstawia w „Annan Water”, w którym faktycznie „słychać” spiętrzone wody rzeki. I tak poprzez repryzy oraz wariacje na temat motywu przewodniego dotrzecie w końcu do finału tej opowieści. Mającej tę zaletę, że pomimo faktu opadnięcia kurtyny, można szybko znów zająć miejsca w pierwszym rzędzie.

„The Hazards Of Love” poprzez swoją formę jawi się jako najbardziej oryginalne dzieło The Decemberists. Nie postawiłbym jednak wiele na to, że kolejny album autorstwa Meloya przybierze podobny kształt. Płytę należy traktować w kategoriach eksperymentu, a nie nowej drogi artystycznej obranej przez Dekabrystów. Nie jest to zarzut wobec materiału zaprezentowanego w tym roku – w końcu, jakkolwiek dla wielu będzie to zaskakujące, „The Hazards Of Love” stanowi największy sukces komercyjny w historii zespołu. Colin ma pomysły na bardziej tradycyjne piosenki, czego przejawem jest chociażby doskonały „Sleepless” zamieszczony na składance „Dark Was The Night” czy udany zestaw singli z zeszłego roku. Natomiast tym albumem The Decemberists udowodnili, że są jednym z naprawdę nielicznych zespołów tej dekady, które na każdym swoim wydawnictwie prezentowały bardzo dobry, względnie w co najmniej dwóch przypadkach wybitny poziom. Tym większe brawa należą się Meloyowi za podjęcie dużego ryzyka i prezentację tak nietypowego dzieła.

Witek Wierzchowski (3 lipca 2009)

Oceny

Witek Wierzchowski: 8/10
Kamil J. Bałuk: 5/10
Kasia Wolanin: 5/10
Kuba Ambrożewski: 4/10
Paweł Sajewicz: 4/10
Łukasz Błaszczyk: 4/10
Średnia z 12 ocen: 4,58/10

Dodaj komentarz

Komentarz:
Weryfikacja*:
 
captcha
 
Gość: Leverkun
[7 czerwca 2010]
Jak dla mnie arcydzieło. Mam wrażenie, że wszystkie wcześniejsze narracje Meloya zmierzały do tego by wypowiedzieć się w takiej formie. A wątpliwości rozwiewa wersja koncertowa, rośnie i rośnie i rośnie, aż do pięknego finału. Wiem, bo widziałem. Pozdrawiam
Gość: grandelezier
[9 lipca 2009]
wg mnie płyta zasługuje na to co powyżej. to już coś, c'nie?
Gość: Kuba
[7 lipca 2009]
Nie wiem, czy jestem więcej osób, ale zgadzam się z Witkiem właściwie w stu procentach.
Gość: k4544
[7 lipca 2009]
jaja jakies. rozumiem jakby wiecej osob podzielalo opinie recenzenta.
Gość: krzysiek
[6 lipca 2009]
Ogólnie ludzie przywiązują zbyt dużą wagę do ocen. Redaktorowi Wierzchowskiemu ta płyta się bardzo podoba, a powyżej możecie przeczytać, dlaczego. Dla mnie "Hazards of Love" jest jednak rozczarowaniem - o tyle bolesnym, że sam uważam się za członka Klubu Kibiców Meloya ;] "Monopol" na recenzowanie The Decemberists mi nie przeszkadza, przeciwnie - uważam, że płyty (no, może poza debiutami) powinny być recenzowane przez co najmniej umiarkowanych entuzjastów. Pozdrawiam.
kuba a
[5 lipca 2009]
-> bessęsu

Właściwie nie powinienem odpowiadać na posty tak głupie, ale skoro już rozpowszechnia się takie informacje, to STANOWCZO je dementuję. Mamy swoje wewnętrzne zasady funkcjonowania serwisu, które nie są sprawą czytelników, jednak kwestia ostatecznej oceny leży w gestii recenzenta.
Krzysiek
[3 lipca 2009]
kilka słów wyjaśnienia. Heckerowi nie była 'obcinana' ocena; zdawałem sobie sprawę, że w redakcji chyba tylko Piotrek podziela mój ogromny entuzjazm wobec tego wydawnictwa, więc starałem w jakiś tam sposób 'wyśrodkować' ocenę. Co nie zmienia faktu, że to 9 jak w mordę strzelił :)
Gość: jedi
[3 lipca 2009]
krzyśkowi obcięliście 9 dla świetnego Heckera, a tej gównianej płycie dajecie 8? nie rozumiem.
Gość: bessęsu
[3 lipca 2009]
skoro krzyskowi czy marcie potraficie obciac oceny dla dobrych plyt, to skad ta osemka dla albumu w najlepszym przypadku przecietnego, panie szefie, jak to jest?
Gość: load
[3 lipca 2009]
Anula...

myślę, że Kuba by chciał, stąd ta 4 ;)
Gość: krzysiek
[3 lipca 2009]
Cieszę się, że to nie jest ich "nowa droga", bo zdecydowanie wolę Meloya w krótkich formach, dostarczającego na jednej płycie bardziej różnorodnych wzruszeń. Jeśli coś mnie na tej płycie mocno zdziwiło, to rzeczywiście ogromna ilość hardrockowych wtrętów. No i to, że do tej płyty - w przeciwieństwie do poprzednich - jakoś nie mam ochoty zbyt często wracać.
Gość: ozzab
[3 lipca 2009]
No w końcu ktoś, kto zna się na rzeczy. Świetna recenzja.
Gość: Anula
[3 lipca 2009]
Czy nie byłoby zdrowiej, gdyby ktoś przełamał monopol na recenzowanie The Decemberists?

Polecamy

statystyka

Przeczytaj także