Grizzly Bear
Veckatimest
[Warp; 26 maja 2009]
Jakiś czas temu Bartek Chaciński na swoim blogu napisał, że Fleet Foxes są przyszłością muzyki (dokładniej - że są w stanie zmienić muzykę pop). Zdanie cokolwiek kontrowersyjne, przynajmniej takim się wtedy wydawało (zawierucha pre-pavilionowa szalała w najlepsze). Jeśli jednak przyjąć, że teza ta była tylko uogólnieniem, na dodatek świadomie podkręconym, to razem z nową płytą Grizzly Bear nie można zaprzeczyć, że coś w niej było.
W 2001 roku ukazała się pierwsza płyta The Shins. Zatrzymajmy się na chwilę i zastanówmy się, jak bardzo inaczej oceniłby tę płytę słuchacz, który doczekał końca dekady: zwykły indie-pop, wesołe, bezpretensjonalne granie z odrobiną gitar, słowem – zespół jakich było tysiące. A jednak niezupełnie. „Wtajemniczeni” wiedzą, że The Shins to jednak coś zupełnie innego. I nie chodzi tu wcale o to, że chłopaki antycypowali modę na kolejną falę indie-popu. Otóż The Shins to był zespół, który zaspokajał potrzeby sporych rzesz Amerykanów na rodzime granie, robiąc to w nienachalny, ale jednak cholernie inteligentny sposób. To są rzeczy, których my możemy nawet nie zauważać, czasem nie ogarniać. I gdyby taki właśnie wyprany ze świadomości kontekstu płyty współczesny (dodajmy - polski) słuchacz przeczytał zdanie: The Shins będą przyszłością muzyki, pewnie nieźle by się spienił. A jednak w pewnym sensie The Shins byli przyszłością muzyki, nadali bowiem ton wielu innym zespołom, zbierając do kupy wszelkie smutki i radości młodzieży z amerykańskich miast i miasteczek, łącząc to w bezpretensjonalny sposób i podpinając pod niby-pokolenie (całość zjawiska usankcjonowało w pewnym stopniu „Garden State”). Takie znaczenie miały dwie pierwsze płyty The Shins, przynajmniej dla tej właśnie wielkiej grupy wielbicieli stricte amerykańskiego grania; a musicie wiedzieć, że jest to grupa nie bez znaczenia. „Yankee Hotel Foxtrot” czy kolejne stany Sufjana to przykłady albumów, których sukcesów nie zrozumiemy do końca bez świadomości istnienia tej masy odbiorców. To są rzeczy, które my doceniamy za dobre piosenki, czasem fajne teksty, ale w Stanach to coś więcej niż tylko kolejne płyty. Wiecie, o czym mówię?
Za ostatni album z tej serii można chyba uznać „Fleet Foxes”, a od niego już nie tak daleko do „Veckatimest”. Trudno przewidzieć i nie nam teraz oceniać, czy obie płyty osiągną status tych wcześniej wymienionych. Wiadomo, wróżenie na temat przyszłości płyty to krucha materia, na dodatek czasy mamy zupełnie inne. Cała „kultowość” albumu coraz częściej rodzi się nie z rekomendacji znajomych czy też odwołań do płyty z wszelkich innych miejsc, a na przykład z zamieszania na RYM czy last.fm (swoją drogą, na tym pierwszym „Veckatimest” już od dobrych dwóch miesięcy ściga „Merriweather Post Pavilion”). Ale załóżmy, no załóżmy, że tak będzie.
Ta płyta musiała się w końcu ukazać. Grizzly Bear zebrali wszystkie co lepsze pomysły młodych zespołów ze Stanów, przefiltrowali przez znaną nam z drugiego Department Of Eagles wrażliwość, po czym ubrali to bardzo klasycznie, z szalenie niezwykłą dbałością o detale, wypowiadając tym samym w temacie zdanie ostateczne. Nie ma tu miejsca na żadne „freak”, a i tak słucha się „Veckatimest” z zapartym tchem, w każdej sekundzie czekając na zwrot akcji czy jakiś wybuch. Jak pełno tego już w znakomitym openerze „Southern Port”, który tocząc się z początku z wielką gracją, wybucha kilkakrotnie, pozostając mimo wszystko klarowną piosenką, nie tracącą nic ze swojej melodyjności. A ile tam jest drobnych zagrań, pojedynczych szarpnięć na gitarze, ciche świdrowanie przesterem i cisza przed finalnym bum na wysokości 3:39. To właśnie takie szczegóły stanowią o mocy „Veckatimest”, przypominając może pod względem ilości pomysłów „Whitey On The Moon”, a będąc tym samym o wiele bardziej dopracowanym i spójnym. Nakład pracy członków zespołu zdaje się być ogromny i choćby z tego powodu warto byłoby uczynić coś, co Paweł Sajewicz określił kiedyś mianem „głębokiej aberracji” – to jest dalej opisywać kawałek po kawałku. Nie wiem, nie wiem.
Rolę pierwszego singla świetnie spełnia „Two Weeks”, jadące na menomenowym pomyśle: miarowe uderzenia w klawisze i nieregularna sekcja rytmiczna, a wszystko zjeżdżające się w niebiańsko zharmonizowanym wokalnie refrenie. Na papierze proste, ale nie każdy zespół wybrnąłby z tego z taką klasą, z jaką Grizzly Bear się to udało, dodając przy tym od siebie stos przeróżnych drobnostek, tak dokładnie określając charakter piosenki. Kilka sekund przed trzecią minutą każdy wymięka.
Miałem wątpliwości, czy zmierzyć się z „All We Ask” jako prywatnie ulubioną piosenką, którą najchętniej bym się nie dzielił. No, ale chyba warto, choćby po to, by wspomnieć o poetyce. Otóż kolesie posiedli dar nakreślania w kilku zaledwie zdaniach sytuacji, o których inni mogliby napisać strony. I tak po krótkim gitarowym wstępie mamy *wstrząsająco* zaśpiewane In this old house, I'm not alone / In a bedroom, a telephone / You made the call and I just stood by. Chyba nie trzeba więcej, aby zobaczyć to, co chcieli, byśmy zobaczyli. A pod koniec mamy jeszcze rozluźnione I can't get out of what I'm into with you, gdzie harmonie wokalne znów wspinają się na wyżyny.
„Fine For Now” to dla odmiany Yeasayer, jego mniej piosenkowe oblicze, takie z „Wintertime” powiedzmy – trochę schizofreniczne, z dużą ilością talerzy i sporym zgiełkiem. Marta słyszy na płycie Steely Dan. Może tu? Albo dalej: klawisze w refrenie „Ready, Able”, jako żywe przywołujące Beach House, czy „Foreground” próbujące chyba zmierzyć się na swój sposób z „Oliver James” Fleet Foxes. Takie to wszystko niepozorne, a dla spragnionych wyławiania inspiracji jest tu naprawdę wiele ciekawostek. I jakby tego było mało, to są wszystko po kolei świetne piosenki.
Jej, wystarczy, Sajewicz i tak mnie zabije.
Komentarze
[7 sierpnia 2009]
[23 czerwca 2009]
[23 czerwca 2009]
[22 czerwca 2009]
[16 czerwca 2009]
pzdr!
[16 czerwca 2009]
[16 czerwca 2009]
[16 czerwca 2009]