Ocena: 6

Yusuf

Roadsinger (To Warm You Through The Night)

Okładka Yusuf - Roadsinger (To Warm You Through The Night)

[A&M Records; 5 maja 2009]

Zacznijmy nietypowo, bo zagadką. Czy Stevens to:

a) Sufjan, natchniony kaznodzieja, z zawodu przewodnik po Stanach Zjednoczonych

b) Shakin, walijski piosenkarz, nieodłączny towarzysz bożonarodzeniowych zakupów oraz imprez

sygnowanych hasłem „YouTube Party”

c) Cat, miłośnik dzikiej przyrody i folkloru, w wolnych chwilach muzyk

Ponieważ autor niniejszego tekstu nie znajduje niczego przyjemnego w trzymaniu czytelników w niepewności, rozwiązanie zagadki nastąpi już teraz. Co najmniej jedna z odpowiedzi jest prawidłowa. Jeśli zdecydowaliście się na a), to niestety nie mam zbyt dobrych wieści - Sufjan wyraźnie nie może zdecydować się, w które strony USA wyruszyć tym razem i wszystko wskazuje na to, że ciężar dokończenia wielkiego dzieła muzycznej encyklopedii Stanów Zjednoczonych spadnie na barki jego dzieci i wnucząt. Wszystkich, którzy podświadomie skłaniali się ku odpowiedzi b), zapraszam rzecz jasna na imprezę, tylko nie zapomnijcie kupić piwa. Natomiast tych (jest ktoś taki w ogóle?), którzy zaznaczyliby w tym arcygłupim teście ostatnią z odpowiedzi, muszę srodze rozczarować: Cat Stevens nie istnieje.

Faktami z biografii Stevena Demetre’a Georgiu’a aka Cata Stevensa aka Yusufa Islama (wszystko się wydało) obdarzyć można by życiorys niejednego muzyka. Debiutował w 1967, czyli prawdopodobnie najowocniejszym roku dla muzyki w ogóle. Podczas gdy trzy lata później cała Anglia jarała się solowymi nagraniami Beatlesów, a Miles definiował fusion, nasz bohater wydał album, który z perspektywy czasu jawi się jako kanoniczna - dla miłośników piosenek introwertyków z gitarami - pozycja. Na „Tea For The Tillerman”, który nota bene dużo większą popularność zdobył w Stanach niż na Wyspach, Stevens zaskoczył nie tylko wrażliwością, ale dał się też poznać jako osoba niezwykle dojrzała, a sama płyta w swojej kategorii stylistycznej konkurować mogła wyłącznie z „Bryter Layter” Drake'a. O jej sile niech świadczy fakt, że nawet jeśli wydaje Wam się, że jej nie słyszeliście, to niezupełnie jest to prawda. Bo, dla przykładu, na motywie „Father And Son” Coyne oparł „Fight Test”, a „Wild World” zna *każdy*, inna sprawa, że większość z profanacyjnej wersji wieśmetalowego bandu Mr. Big.

Aktywność sceniczna swoją drogą, ale - cytując feldkurata Otto Katza z „Przygód dobrego wojaka Szwejka” – „życie trzeba uduchowić”. Stevens, sukcesywnie wydający kolejne (fakt, że coraz słabsze) płyty wziął do siebie te słowa aż za bardzo. Jego intensyfikujące się z każdym rokiem religijne poszukiwania zaskutkowały w 1977 konwersją na islam. Kamyk uruchamia lawinę, jak mawiają, i następujące kolejno wydarzenia potoczyły się błyskawicznie. Zmiana nazwiska, zawieszenie działalności muzycznej po wcześniejszym pożegnaniu się z publicznością albumem „Back To Earth”, oddanie się życiu rodzinnemu - wydawało się, że dla muzyki Stevens jest definitywnie stracony, zwłaszcza, że swą nową, prozelicką rolę traktował bardzo poważnie. Mijały lata, a funkcjonujący już jako Yusuf Islam muzyk nie dawał o sobie zbyt często znać, a jeśli już to czynił, to wyłącznie w pozytywny sposób, głównie dzięki działalności charytatywnej. Bomba wybuchła w 1989, przy okazji fatwy rzuconej na Salmana Rushdiego, autora bluźnierczych dla muzułmanów „Szatańskich Wersetów”. Doskonała znajomość Koranu i muzułmańskiego prawa religijnego dała Yusufowi moralne podstawy do zabrania głosu w sprawie. Formalne poparcie wyroku, mimo późniejszych gęstych tłumaczeń, nie tylko wzbudziło na świecie konsternację, ale de facto skazało go na społeczną banicję.

Powrót do działalności muzycznej był dla Yusufa najlepszą z możliwych decyzji (wszak Hamsunowi czy Karajanowi wybaczano dużo poważniejsze winy). Nieśmiałe próby podjęte już w latach 90. kończyły się co prawda zupełnie nieinteresującymi z naszej perspektywy wydawnictwami ukierunkowanymi religijnie (choćby „A Is for Allah”, muzyczny elementarz dla najmłodszych wyznawców islamu), ale było jasne, że przełom jest blisko. Nastąpił on w 2006 z chwilą wydania „An Other Cup”, pierwszego „normalnego” albumu od blisko trzydziestu lat i symbolicznego pogodzenia się z zachodnią publiką. Z follow-upem tamtej, dość ciepło przyjętej płyty mamy do czynienia teraz.

Tak naprawdę niewiele się w muzyce Yusufa - od czasów, kiedy funkcjonował jako Cat Stevens - zmieniło, co należy przyjąć z satysfakcją. Przede wszystkim unikatowe brzmienie głosu wokalisty pozostało bez zmian. Sam „Roadsinger” natomiast jest beztroską podróżą po prowincjonalnych, wiecznie zielonych pasterskich krainach, franciszkańską afirmacją życia. Z perspektywy człowieka spełnionego i pogodzonego z życiem, Yusuf poucza: „To be what you must, just reach out for what you are”. Nadinterpretacją byłoby usilne doszukiwanie się w tekstach na płycie motywów religijnych, jasnych odwołań do Boga. Wyjątkiem jest tutaj - urocze skądinąd – „All Kind of Ross”, w którym Yusuf w jednym zasadzie wersie podsumowuje swój stosunek do wiary. Spójny i jednocześnie bardzo poprawny „Roadsinger” doskonale spełnia rolę narzuconą w tytule, a sam Yusuf jest wciąż, podobnie jak był nim Cat Stevens, wędrownym muzykantem, tyle że dużo bogatszym w życiową wiedzę i doświadczenia. Ciężko nawet szczególnie wyróżnić którykolwiek z utworów na tej płycie. Może leniwie płynący, nagrany z towarzyszeniem sekcji dętej „Everytime I Dream”, może wspomniane „All Kind Of Ross”, ujmujące swą prostotą i szczerością. Paradoksalnie najciekawsza z piosenek – „Boots And Sand” z featuringiem niezłomnego McCartneya i... Dolly Parton potraktowana została jako bonus track. Zainteresowanych odsyłam do teledysku.

Poczciwy starzec z brodą (hah, dziś to on jest ojcem z „Father And Son”), który nie musi już niczego nikomu udowadniać, nagrał koleją płytę, prezentując na niej poziom songwritingu, o jakim połowa młodocianych domorosłych Dylanów zza Oceanu mogłaby tylko pomarzyć. Nawet jeśli samemu Stevensowi zarzucić można bycie wiecznym „Dylanem dla ubogich”, to nikt nie powiedział, że akurat taka forma pauperyzacji, jaką miałoby być słuchanie Stevensa/Yusufa, niesie za sobą jakieś przykre konsekwencje. Więcej: słucha się „Roadsingera”, podobnie jak starszych nagrań Brytyjczyka - z nieskrępowaną przyjemnością.

Bartosz Iwański (21 maja 2009)

Dodaj komentarz

Komentarz:
Weryfikacja*:
 
captcha
 
Gość: tamdaradam
[26 maja 2009]
A' propos okładki: ciekaw jestem, czy to zbieg okoliczności, ze widnieje tam przód osławionego "ogórka" VW, który to na początku lat 70-tych był ulubionym środkiem transportu arabskich terrorystów... ;-)
neunziger
[22 maja 2009]
widziałem ten filmik i nawet miałem o tym wspomnieć, ale jakoś przeoczyłem. "Cat Stevens rządzi światem" ;)
artur k
[22 maja 2009]
Pewien filmik na youtubie uświadomił mi ostatnio, że gitara (i perkusja) z "Bros" Pandy Beara, ten najbardziej drive'owy moment, to też jest kurde Cat Stevens.
iammacio
[21 maja 2009]
okładka budzi skojrzenia z Ziggym Stardustem;p
błaszczyk
[21 maja 2009]
@ na motywie "Father And Son" Coyne oparł "Fight Test"
To, że oparł, to mało powiedziane:) Gdy pierwszy raz usłyszałem "Father And Son", pomyślałem, że ktoś coveruje Flaming Lips.

Polecamy

statystyka

Przeczytaj także