Doves
Kingdom Of Rust
[EMI; 6 kwietnia 2009]
Zaczniemy od konkretów: „Kingdom Of Rust” jest albumem, który dość mocno zawodzi. Jeden z najrówniejszych, wyspiarskich zespołów tej dekady zdaje się po raz czwarty powielać tak świetnie do tej pory wychodzący im schemat w sposób najmniej fajny z dotychczasowych. Gwoli ścisłości, nie jest to płyta strasznie słaba. Po prostu od trzech wcześniejszych wydawnictw Doves dzieli ją artystyczna przepaść, mimo że pozornie wszystko zdaje się być po staremu. Na tegorocznym krążku angielskiej kapeli są numery całkiem chwytliwe, są też takie z epickim rozmachem. Niemniej gdzie tam coldplayowemu singlowi, skądinąd uroczemu, „Kingdom Of Rust” do fantastycznych „Almost Forgot Myself” czy „Walk In Fire” z albumu „Some Cities”. Na próżno tutaj szukać piosenek w swojej melodii i przebojowości skrojonych na wzór tętniących życiem „Catch The Sun” czy „Black And White Town”. Na nowym albumie Doves nie ma żadnego utworu zbliżającego się swą monumentalnością i świetnością do „The Cedar Room” czy „There Goes The Fear”, choć są ze dwa aspirujące. Chłodna, porównawcza analiza zawartości „Kingdom Of Rust” nie pozostawia złudzeń, iż oto mamy do czynienia z najsłabszą w karierze płytą tria z Manchesteru. Inną kwestią jest, że nawet w przypadku ewidentnego spadku formy Anglików ciężko tak nagle wyzbyć się uczuć sympatii względem tej kapeli, stąd też rozumiem wszelkie poszukiwania argumentów, które mają bronić krążka Doves. Sama nawet pokuszę się o parę. Fajnie, że Anglicy sięgnęli po Johna Leckie, który odpowiadał w przeszłości m.in. za brzmienie debiutu The Stone Roses i płyty „The Bends”. Podejrzewam, że to dzięki jego pracy „Kingdom Of Rust” nabrało trochę ładnego, vintage’owego posmaku. Dobrze, że Doves nie zdecydowali się na jakieś drastyczne zmiany własnego słodko-gorzkiego, żywego i delikatnie ospałego zarazem stylu, bo ich charakterystyczne brzmienie, pielęgnowane od blisko dziesięciu lat, jest wartością samą w sobie. Cieszy energia, która bije z części utworów, z „The Outsiders” na czele. Zaś spokojniejsze fragmenty jak „Winter Hill” brzmią elegancko i dystyngowanie. Ta garstka pozytywów niektórym recenzentom jakby trochę przesłoniła ogólną ocenę, bo zbiorowy optymizm, a w niektórych przypadkach nawet niezrozumiała euforia, wynikające z obcowania z nowym albumem Doves są, delikatnie rzecz ujmując, nie na miejscu, a przede wszystkim totalnie nie w porządku wobec poprzednich płyt Anglików. To przecież „Lost Souls” i „Some Cities”, w odrobinę mniejszym stopniu może „The Last Broadcast”, zapewniły taką, a nie inną pozycję panom z Doves i wyśrubowały nasze oczekiwania względem każdego kolejnego albumu zespołu z Manchesteru. Obok tamtych starszych wydawnictw „Kingdom Of Rust” stawiać trochę nie wypada. Ja przynajmniej będę się trzymała tej zdecydowanie mało popularnej opinii.
Komentarze
[22 maja 2009]
[21 maja 2009]
[16 maja 2009]
Nie zapomnij o biciu pokłonów przed Super Furry Animals:)
O nowym Doves mogę powiedzieć tyle: nuda/monotonia/wypalenie
[16 maja 2009]
[16 maja 2009]
nowa płyta doves jest potężna i warto było czekać, chcesz tego co daje doves, to dosrajesz to w super jakosci na tym albumie, senkju za uwagę
[16 maja 2009]
[15 maja 2009]
[15 maja 2009]
[15 maja 2009]
[15 maja 2009]
zabawne, bo faktycznie u nas z kim nie rozmawiam, pojawia się zdanie, że 'słabe to nowe doves' (wyjątków bardzo niewiele). dla kontrastu na zachodzie od piczforka (i inne publikacje, prawie wszystkie) po zdanie 'zwykłych słuchaczy' wyrażane w różnych internetowych miejscach, pojawiają się opinie jednoznacznie pozytywne, czasami nawet do przesady, bo ani to arcydzieło, ani najlepszy album zespołu (a i takie zdania się pojawiają). ale to się zdarza nagminnie ostatnio, że krajowe noty są po drugiej stronie skali w stosunku do zagranicznych.
"zasypiasz na Some Cities? no ja zasypiam przy KoR zaraz po Winter Hill"
jak pani się nazywa? -Lewandowska- Pani Lewandowska, pani ma mięso, ja mam blachę, może zrobimy sobie parę konserw na zimę?
[15 maja 2009]
[15 maja 2009]
A "Spellbound" nie pamiętam już czy najgorszy. "Compulsion" najlepsze moim zdaniem. Jedyny track, w którym mnie zaskoczyli czymś.
[15 maja 2009]
nie rozumiem, dlaczego miałabym się przy własnej recenzji posiłkować innymi tekstami, które i tak na bieżąco sobie przeglądałam. zasypiasz na Some Cities? no ja zasypiam przy KoR zaraz po Winter Hill
@artur k
zajawka kilku osób? chyba nie, Doves byli/są całkiem popularnych zespołem, która ja osobiście naprawdę lubię, tym bardziej było mi przykro, że nagrali, jak na siebie, mocno przeciętny krążek
[15 maja 2009]
[15 maja 2009]
http://www.metacritic.com/music/artists/doves/kingdomofrust
nie ma na kingdom pojedyńczego mocarza na miarę pounding czy black and white town, jest za to album bardziej frapujący niż dwa ostatnie. sorry, włączam some cities i gdzieś po czwórce zasypiam (takie 'sky starts falling' to niezgrabna młócka, sorry), dwójka miała momenty wielkie, ale i dużo fragmentów ulotnych, nieprzystających do reszty. a tu się dzieje, są zmiany tempa, nie ma za to aż w takim stopniu balladowego smęcenia. do tego brzmienie, dźwiękowa struktura numerów - mnie się tego słucha bardzo dobrze, szczególnie dziś, kiedy płyty gitarowe brzmią często jak naleśniki z wodą - tu piękna, monumentalna, zadziorna do tego faktura. zgadzam się z redaktorem Ambrożewskim, że "Spellbound" najgorszy na płycie. najlepsze: "Jetstream" (prawie mocarz!), tytułowy, "Compulsion"... debiutu i tak nie przeskoczą.