Ocena: 4

Wavves

Wavvves

Okładka Wavves - Wavvves

[Fat Possum; 17 marca 2009]

Na podstronach internetowego serwisu tegorocznej edycji Off Festivalu można wyczytać, że muzyczna oferta Wavves to zbuntowany surf rock z Kalifornii, a sam zespół jest w tej chwili jednym z najbardziej hype’owanych w Stanach. Jakkolwiek bezdyskusyjna wydaje się wiarygodność muzyczna ojca-założyciela imprezy, to akurat w przypadku Wavves dał się primo, złapać na marketingową zbitkę nijak mających się do muzyki grupy określeń secundo, padł ofiarą nachalnego hype’u wokół nieopierzonego smarkacza z amerykańskiego Zachodniego Wybrzeża. Czy Artur Rojek pomylił się co do Wavves?

Wavves to projekt jednoosobowy, którego mózgiem jest 22-letni mieszkaniec słonecznego San Diego, Nathan Williams. Pisze i nagrywa – przy użyciu w pełni amatorskich środków – w pojedynkę. Na scenie z konieczności towarzyszy mu perkusista – kolega z podwórka Ryan Ulsh. Wavves wypłynęli pod koniec zeszłego roku na fali, wzbierającego w obliczu rozpędzającego się kryzysu gospodarczego, zainteresowania przybrudzonym graniem. Zainteresowania ze strony tej części niezal-słuchaczy, którym bliżej do komercyjnego środka, a dla których zeszłoroczna czołówka zfuzzowanego grania (Eddy Current Suppression Ring, Sic Alps, Thee Oh Sees) to wciąż obco brzmiące nazwy. Gdyby nie odpowiednie wsparcie ze strony ówczesnego labelu Woodsist – wpisanie w szerszą akcję promocyjną grup mieszających melodyjność popu z gitarowym brudem – to debiutancki krążek Wavves przeszedłby niemal bez echa.

Niespełna półgodzinny album wypełniony gówniarskim punk popem, relatywnie rzecz ujmując, chwycił, choć próba łączenia obu stron muzycznej tradycji Kalifornii, jasnej (surf- i sunshine pop, Beach Boys) i ciemnej (hardcore i punk, Biohazard i Green Day) nie była niczym nowym. Nie była też przesadnie udana, choć dało się wyczuć pewien potencjał („California Goth”), zmysł kompozytorski (elektroniczne wstawki, wielowarstwowość utworów, zabawa hałasem) i autentyczność – alienacja wielkomiejskiego przedmieścia w przejmującym „Vermin”. Ale to co pół roku temu można było odczytać jako bezradny krzyk (Czy ktoś mnie słyszy?) chłopaka, o którym świat zdawał się nie pamiętać, dziś jest pełnym pretensji zdziwieniem Nie słyszeliście o mnie?!. Na przestrzeni sześciu krótkich miesięcy z zaszczutego beznadzieją własnej egzystencji młokosa, Nathan Williams przeobraził się w napędzanego rosnącym zainteresowaniem mediów zblazowanego potworka, z dumą obnoszącego się niewyszukanym trybem życia (palenie zioła i gra na konsoli X-Box) i fascynacją „starym” hip-hopem. Nastąpiła wyraźna zmiana, którą najlepiej chyba widać przez ułamek sekundy w pitchforkowym cyklu „Daytripping With”, w odcinku poświęconym Wavves, kiedy widzimy wstawionego Williamsa zagadującego do przechodzącej obok blondyny „Hi, how are you?” tylko po to, aby pytanie zostało odbite – tak nakazuje kurtuazja i dobre wychowanie – z powrotem, aby zadowolony z siebie Williams mógł odpowiedzieć „I’m good”. What a douche!

Wraz z pierwszym otrzymanym czekiem, będącym równowartością miesięcznego zapasu marihuany, nasz bohater uwierzył w wybujałe porównania do wielkiego Kurta Cobaina, choć autorowi metafory chodziło o kompozycyjną nieporadność i nachalne posiłkowanie się muzyczną obskurą – w przypadku Cobaina bubblegum music, u Willimasa przywołany na początku surf pop. Poza tym nijak Williamsowi do Cobaina, który był świadomy swojego statusu i świadomie z przypisywaną mu rolą polemizował. Na swojej drugiej płycie (punkt za vvvyjściowy pomysł nazewniczy) upalony Williams przez większość czasu błąka się w narkotykowym zwidzie, często gubiąc trzeźwy osąd własnej muzyki w gąszczu kolejnych warstw gitarowego hałasu i multiplikowanych wokaliz. Niewiele tu momentów na miarę, było nie było, uroczego debiutu, więcej bezrefleksyjnego powtarzania się – kontynuowana obsesja na punkcie subkultury gothów, ponowne rozliczenie z nękającymi go demonami (najlepszy w zestawie to, o ironio, „Demon Weed”) i, zaryzykuję, genetycznie wrodzoną beznadzieją („No Hope Kids” z utopionym w pogłosie żalem Got nothing, nothing, nothing…). Więcej też żaru i noise’owej gorliwości (uparte trzymanie się konwencji lo-fi, kiedy kilka utworów aż się prosi o klarowny mix), którą Williams stara się zapchać kompozycyjne dziury, ukryć płytki talent i słaby wokal. Jasne, jest w tym energetyczny przekaz, chwilowy skok ciśnienia, ale nic poza tym. W kontekście ideologicznego (mamy obiecany bunt) wymiaru muzyki (You name it!), z której garściami czerpie, jest to nie tyle znamienne, co po prostu obraźliwe.

Trudno dziwić się więc negatywnym opiniom środowiska, z którego Wavves wyrośli, a z którego nieco na chybił trafił zostali porwani przez żądne świeżej krwi serwisy. Trudno też nie poddać się emocjonalnej spince towarzyszącej grupie, skoro dla wielu uosabia całe zło muzyki niezależnej – wymuszone potrzebą chwili albumy, wydawane na szybko i bez refleksji, aby tylko skapitalizować krótkie zainteresowanie wciąż goniących za nowościami mediów i fanów. Trudno też w końcu z wypiekami na twarzy wyglądać występu Wavves na mysłowickim Off Festivalu. Zatem, czy Artur Rojek pomylił się co do Wavves? Frekwencja pod sceną pokaże.

Maciej Lisiecki (7 maja 2009)

Oceny

Kasia Wolanin: 2/10
Średnia z 7 ocen: 5,14/10

Dodaj komentarz

Komentarz:
Weryfikacja*:
 
captcha
 
iammacio
[12 maja 2009]
@tableau

jasne. duzo dobra kolo zapodaje. hajfajw!
Gość: bigos
[12 maja 2009]
Zgadzam się, że przehajpowane, ale i tak pozostanę czujny. A jeśli chodzi o zeszłoroczne rzeczy to w kategorii brudasów to ja bym zdecydowanie polecił Thee Oh Sees ('block of ice'- ten wokal! 'adult acid', dawno nic nie zasunęło mi takiego rokendrolowego kopa w dupę i tak dalej). Ich '...Master's bedroom...' słuchałem na okrągło (wszystko dzięki całkiem niezłemu blogowi 'Tableau', chyba tak to się nazywało), poza tym Sic Alps faktycznie spoko, ale i tak eat skull przez które na nich trafiłem wydało mi się jakieś takie bliższe sercu, to pewnie zasługa 'stick to the formula', które przywołało ducha je suis france i 'dead families', które jest po prostu kozackie (ep-ki które można znaleźć w necie też dają radę). W każdym razie, wracając do Wavves cieszy mnie fakt, że w Polsce mogę zobaczyć stosunkowo świeżą sezonową 'sensację', bez czekania, aż po pięciu latach będzie ją możnba dostać na pirackich kasetach, jeśli wiecie o co mi chodzi. No i słyszeliście, że Kylie w Gdańsku za dychę?
Gość: kolargol
[11 maja 2009]
>>posłuchaj sic alps, eddiego currenta - przy nich ciśnienie cały czas utrzymuje sie na wysokim poziomie.

Sic Alps zdecydowanie nie, ani melodii ani energii Wavves nie mają. Ale Eddy Current cośtam faktycznie fajne. Choć to chyba takie bardziej rythm'n'bluesowe korzenie z tych kilku kawałków, które słyszałem. Dzięki za polecenie.
Gość: vobis
[8 maja 2009]
Rojek pomylił się z wieloma artystami na tegorocznego Off-a... Szczęściem z niektórymi się zdecydowanie nie pomylił, więc ciągle jest na co jechać :)
Ethan
[8 maja 2009]
tylko że w Polsce nikt nie osiąga nawet poziomu artystycznego takiego Wavves. dlatego myślę ze Artur się nie pomylił.
Gość: tele morele
[8 maja 2009]
dla mnie vvv płytka w pytkę, tyle że

a) pierwsza jest lepsza
b) gościu jest zabawny- czy ktoś bierze serio "no hope kids" albo "so bored"?
c) z tym szitgejzem to tylko sprawa melodii warunkuje ocenę. "nouns" no age to dla mnie 3 (bo potworna nuda), gdyby nie melodie na "wavvves", byłoby podobnie- a jest na 6 moim zdaniem.

poza tym przerywniki ma ciekawsze od noł ejdż, no i bardziej konsekwentne brzmienie ;>
turas
[7 maja 2009]
ocena jak najbardziej prawidłowa, tego się dosłuchać do końca nawet nie da :/
iammacio
[7 maja 2009]
@moment z blondyną

siegnij po klip i zobacz całe *zajście*.

@Dużo tu jakichś osobistych wycieczek

mam do tego pana osobisty stosunek. pewnie dlatego

@jak ktoś jest fajny to łatwiej mi polubić jego muzykę

true. ale to nie żadna prawidłowość. lou reed jest ponoc strasznym bejem jako człowiek ale muzyke robi(ł) niesamowitą

@wygląda, jakby ci koleś osobiście zrobił jakieś świństwo i teraz się na nim odgrywasz:)

skoro był osobisty stosunek to zrobiło sie emocjonalnie. świństwo to jest po trochu ta płyta. takiego grania będzie w tym roku przesyt. a o wavves nikt nie będzie w zestawieniach pamiętał.

@Energetyczny przekaz i chwilowy skok ciśnienia, to w sumie niemało.

ale też niespecjalnie dużo. posłuchaj sic alps, eddiego currenta - przy nich ciśnienie cały czas utrzymuje sie na wysokim poziomie.

@To kto odpowiada "I'm good"? Williamson czy blondyna?

Williamson. po czym sie oddala od blondyny. a ta odprowadza go wzrokiem.
Gość: elli
[7 maja 2009]
To kto odpowiada "I'm good"? Williamson czy blondyna?
Gość: kolargol
[7 maja 2009]
Nie wiem, o czym świadczy ten moment z blondyną, bo jak dla mnie o niczym, nie wiem, czy płyta była nagrywana w narkotykowym zwidzie, czy powtarzając każdą partię sto razy, bo mnie tam nie było, zresztą mało mnie to obchodzi, nie wiem, na co przeznaczył koleś pierwszą kasę itd. Dużo tu jakichś osobistych wycieczek co do osoby, co w sumie mogę zrozumieć, bo sam mam coś, że jak ktoś jest fajny to łatwiej mi polubić jego muzykę i vice versa. Ale tutaj jest to w takim natężeniu, że wygląda, jakby ci koleś osobiście zrobił jakieś świństwo i teraz się na nim odgrywasz:)
Na szczęście jest też trochę o samej płycie i to jest już dobrze napisane. Ja bym dał dwa oczka więcej, bo są tu porywające momenty. Energetyczny przekaz i chwilowy skok ciśnienia, to w sumie niemało.

Polecamy

statystyka

Przeczytaj także