Ocena: 6

Chanson Sigeru

#1 Dad

Okładka Chanson Sigeru - #1 Dad

[Moamoo/Art Union; 13 stycznia 2009]

Gdyby chociaż przeciętnie uświadomionemu kulturowo człowiekowi kazano wskazać najbardziej popieprzony kraj świata, ze stuprocentową niemal pewnością można założyć, że wytypowałby Japonię. Dziedzictwo kulturowe Kraju Kwitnącej Wiśni jest na tyle rozległe, że obejmuje zarówno średniowieczną sztukę samurajską, kino Kurosawy, wszelkie nieodganione dla mnie fenomeny typu drzewka bonsai czy sudoku, ale też kompletnie niepojęte wytwory ludzkiej wyobraźni: psychodeliczne telewizjne show jak „Takeshi's Castle”, „Hole In The Wall” czy pokemony. Dorastając w takim cywilizacyjnym galimatiasie, Shingo Shinmachi zwyczajnie skazany był na tworzenie chorej muzyki.

Chanson Sigeru pojawiło się w mojej świadomości zupełnie przypadkowo w styczniu, kiedy zaabsorbowany poszukiwaniem płytowych nowości, natknąłem się na jakiejś stronie na link do profilu Shinmachiego na Myspace. Nieznajomość japońskiego skazywała jakiekolwiek próby głębszego poznania tematu na niepowodzenie. Dopiero niedawno (znów wolą przypadku) pełny album tokijczyka wpadł mi w ręce i rzuciwszy na bok wszystkie przyziemne sprawy, przystąpiłem do odsłuchu.

Niby dychotomiczne postrzeganie rzeczywistości prowadzi donikąd, ale prawda jest taka, że świat, jaki kreśli na swoim solowym albumie perkusista The Gellers (jeśli założymy, że to tacy Japońscy Animal Collective, to „#1 Dad” można nazwać ichniejszym „Person Pitch”, choć znajmy umiar), pełen jest kontrastów i sprzeczności. Pałacowy, cesarski blichtr miesza się tu z wynaturzonymi, zdeformowanymi wokalami („Cat Conductor”), wzruszające akustyczne lo-fi ballady, brzmiące jak zagubione taśmy z popijawy w piwnicy u Pollarda („Smile” czy „Mirrorgirl”) sąsiadują z tworami całkowicie powalonymi i kakofonicznymi, które sugerują próby przeniesienia estetyki ośmiobitowej na „tradycyjne”, rockowe instrumentarium; noise miesza się z popem („i tak powstał noise-pop”), słodycz z kwasem, a wszystko zanurzone jest w oparach psychodelicznej podróży po grzybach. Może gdyby ktoś był w stanie powiedzieć mi, o czym są na tej płycie teksty, byłbym mądrzejszy.

Jest też trochę z tym Chanson Sigeru tak, że brzmi jak ścieżka dźwiękowa do poronionych japońskich kreskówek, po których dzieci chorują na epilepsję albo dokonują brutalnych morderstw. Taki „Cace” nie jest niczym innym niż obrazem obżarłego potwora, który zamiast wzbudzać sympatię, potęguje uczucie strachu. Zresztą postaci takie przeniknęły i do rodzimej, zachodniej kultury, skutecznie strasząc także europejskie dzieci (postać Blobby’ego, zwracam uwagę na obecność Jeremy'ego Clarksona w tym koszmarku). Ale żeby nie być posądzonym o zwracanie uwagi wyłącznie na rzeczy tak absurdalne jak powyższa metafora, dodam, że na „#1 Dad” daje się usłyszeć naprawdę sporo szlachetnych inspiracji. Są glitchowe pejzaże rodem z „Endless Summer” („Curtain”); „Untitled” – choć może trochę na siłę – można nazwać kolejną po „Vacuum” próbą zmierzenia się z legendą i geniuszem „Loveless”, a w paru utworach słychać coś na kształt rozdzieranych konwulsyjnymi bólami wspomnianych już gdzieś powyżej niepozornych *piosenkarzy* z Baltimore.

Ten mezalians przeraźliwej kakofonii z popową melodyjnością nie jest oczywiście od zgoła dwudziestu lat niczym odkrywczym. Nie dalej niż parę miesięcy temu równie obłąkany materiał wydali The Hospitals. Analogii między potraktowanym u nas trochę po macoszemu „Hairdryer Peace” a „#1 Dad” jest zresztą całkiem sporo. Obie płyty, choć poruszające nieco inne sfery noise’u, daje się scharakteryzować jako zbiór naprawdę frapujących melodii zabryzganych obrzydliwym jazgotem, wrzaskiem i rzężeniem. I tak, jeśli psychole z San Francisco przeżywali swoje chwile chwały przy okazji „Getting Out Of Bed” (w dziesiątce moich singli 2008), tak na „#1 Dad” wyraźnie wybija się osadzony na repetytywnym, syntezatorowym motywie „Cowbell”.

Cała ta psychopatyczna otoczka, jaka może się wokół Chanson Sigeru z początku wytworzyć, dość szybko, w miarę wgryzania się w ten materiał niknie. Gdyby nie fakt, że miejscami, mimo niewielkiej objętości albumu, wkrada się monotonia, ocena byłaby pewnie wyższa. Przy okazji recenzji „Welcome To Mali” Amadou & Mariam pojawiły się wątpliwości, czy takich płyt nie powstaje w Afryce rocznie kilkadziesiąt. Fakt, że Japonia jest jednym z głównych ośrodków „globalnej wioski” i przepływ informacji stamtąd jest o wiele większy i szybszy niż z Czarnego Lądu, nie zwalnia od postawienia podobnego pytania także w wypadku „#1 Dad”. Bardzo możliwe, że podobnych Chanson Sigeru, z niepozornym profilem na Myspace i dziwaczną zawartością odtwarzacza, jest dużo więcej. Zresztą, Japonia, tak? Acid Mothers Temple, Merzbow, Boredoms, Melt-Banana... O czym w ogóle rozmawiamy?

Bartosz Iwański (6 maja 2009)

Oceny

Średnia z 3 ocen: 6,33/10

Dodaj komentarz

Komentarz:
Weryfikacja*:
 
captcha
 
Wąski
[6 maja 2009]
bardzo miło się czytało.

Polecamy

statystyka

Przeczytaj także