Ocena: 7

Yeah Yeah Yeahs

It's Blitz!

Okładka Yeah Yeah Yeahs - It's Blitz!

[Interscope; 31 marca 2009]

Metamorfoza z elektroniką w tle miała być cudowną receptą na ożywcze odświeżenie brzmienia wielu kapel, które w pierwszej połowie tej dekady błyszczały i kąpały się w blasku sławy, uchodząc za rześkich, bezpardonowych debiutantów. Ci debiutanci jednak z każdą kolejną płytą tracili pomysł na samych siebie i pogrążali się w otchłani przeciętniactwa. W roku 2009 gitarowe brzmienie, tak modne jeszcze parę lat temu, trąci już myszką i generalnie wzbudza mało pozytywnych reakcji, o zachwytach w ogóle nie wspominając. Casus Yeah Yeah Yeahs jest jednakże trochę bardziej skomplikowany. Z prostych analiz wynika bowiem, iż najsłabszy album w dyskografii nowojorczyków to, o dziwo, ich pierwszy. Nagrane prawie że u schyłku popularności garage rock revival „Fever To Tell”, oprócz trzech kapitalnych singli, stanowiło chaotyczny zbiór hałaśliwych, gówniarskich piosenek, które może i byłyby fajne, jakby nagrał je zespół ze średnią wieku 20, a nie ponad 26, jak miało to miejsce w przypadku Yeah Yeah Yeahs. Zwłaszcza, że w temacie garażowego rocka Karen O. i spółka wypowiedzieli się już całkiem sensownie i wystarczająco na EP-ce z 2001 roku. Nowojorczycy poszli po rozum do głowy przy „Show Your Bones” – zdecydowanie przebili swój przesadnie doceniony debiut, postawili na charyzmę wokalistki oraz umiejętności Zinnera i, o ironio, w pokorniejszej wersji wydawali się brzmieć zadziorniej i oczywiście dojrzalej niż na nieco prymitywnym „Fever To Tell”. „It’s Blitz” natomiast to kolejny krok na drodze ku... doskonałości?

Gdzie diabeł nie może, tam babę pośle. W labiryncie klawiszy, beatów i innych elektronicznych dodatków niedawno nie potrafił odnaleźć się Flowers, blefował Kapranos, ale nie zespół z kobietą na pierwszym planie. Karen O. wraz z kolegami pokazała wszystkim, jak przeprowadzić transakcję wymienną (syntezator za gitary, beat za riff etc.), by nie tylko na tym nie stracić, ale jeszcze dobrze zarobić. „It’s Blitz” to zuchwały popis pomysłowości i umiejętności trójki muzyków Yeah Yeah Yeahs, którzy na bazie czasem najprostszych patentów potrafią skutecznie przekonać słuchacza, że tu dzieje się coś naprawdę fajnego. W końcu także stała się rzecz niesłychana – nasza prawie rodaczka Karen na tym krążku nareszcie przeistoczyła się w rasową wokalistkę z krwi i kości, bo do tej pory ledwie chwilowo nią bywała (np. w „Maps”). Zinner za sterami ponoć archaicznego syntezatora również prezentuje się z nieznanej dotąd strony. Nawet jeśli uznamy przemianę muzyków Yeah Yeah Yeahs za wyraz odrobinę wymuszonego koniunkturalizmu, a nie za naturalną progresję, z którą mieliśmy do czynienia przy okazji każdego ich długogrającego wydawnictwa, to i tak brawa za to, że nawet na kryzysie new rock revolution potrafili skorzystać niczym rasowi spekulanci.

Na czym zatem polega owa cudowna metamorfoza nowojorskiej kapeli? Wiemy już, że zastąpić gitarę syntezatorem to wcale nie jest prosta sprawa. Mimo to Yeah Yeah Yeahs już przy „Zero” pokazali, że posiedli tajemną moc, jak zrobić to efektywnie i efektownie, czyniąc z singla promującego ich trzeci album, o czym pisał redaktor Wierzchowski, kawałek z parkietowym potencjałem. Zresztą w temacie kolaboracji punkowej zadziorności dawnego YYYs z nowym, elektronicznym, tanecznym obliczem absolutnie wymiata „Heads Will Roll” – żywiołowy numer z sugestywnym sloganem dance until you’re dead w refrenie, momentami ocierający się o stylistykę glam-rockową. „It’s Blitz!” to także prezentacja kilku twarzy Karen Orzolek. Oprócz szarżującej, agresywnej i wyrazistej wokalistki, Amerykanka potrafi być także zwyczajnie słodką piosenkarką („Soft Shock”), niezłą kombinatorką („Shame And Fortune”), esencją delikatności („Little Shadow”) czy popową, ale za to jaką, flegmatyczką („Hysteric”).

Z tym dążeniem do doskonałości to oczywiście przesada. Yeah Yeah Yeahs w tej dekadzie mieli trzy szanse, aby nagrać rzecz na miarę swoich czasów, ale jakoś nie potrafili ustrzec się potknięć i błędów. „It’s Blitz” również nie jest pozbawione drobnych skaz. Ciągle najbardziej wartościowymi singlami w dorobku Nowojorczyków są te z pierwszego krążka, w dodatku sytuujące się najbliżej gatunkowo. „Dull Life” parę lat temu mogłoby otrzymać ledwie status b-side’u, a pretendujące do miana następcy „Maps” „Hysteric”, emanuje emocjonalną pustką. Warto docenić jednak progres i kreatywność kapeli, która nauczyła się zaskakiwać wraz z każdym kolejnym krążkiem, i która poddaje się trendom tak, aby bilans zysków i strat zawsze był korzystny. „It’s Blitz” swoją misję spełniło perfekcyjnie – nie pozwoliło nam o Yeah Yeah Yeahs zapomnieć, a ja mam dodatkowo przeczucie, że oni i tak nie powiedzieli jeszcze ostatniego słowa.

Kasia Wolanin (15 kwietnia 2009)

Oceny

Kasia Wolanin: 7/10
Krzysiek Kwiatkowski: 7/10
Witek Wierzchowski: 7/10
Kuba Ambrożewski: 6/10
Przemysław Nowak: 6/10
Średnia z 8 ocen: 6/10

Dodaj komentarz

Komentarz:
Weryfikacja*:
 
captcha
 
Gość: p.a.
[15 maja 2009]
Dobra płyta, chociaż "Show your bones" to jednak klasa lub dwie wyżej. Tam materiał był bardziej urozmaicony, miejscami nawet - eksperymentalny. A i melodie w kategorii "YYY na miękko" - ładniejsze.
Gość: zmywak
[17 kwietnia 2009]
Show Your Bones to nudna i toporna płyta; It's a blitz to pierwszy równy album tego zespołu; słucha się miło ale nie porusza;
Gość: bystrzak
[17 kwietnia 2009]
Show Your Bones jest chyba bardziej rockowa... Dull Life, Soft Shock i niewinna Karen w Runaway wymiatają ;)

Polecamy

statystyka

Przeczytaj także