A.C. Newman
Get Guilty
[Matador; 20 stycznia 2009]
Druga w dorobku jednego z członków powerpopowego i niezawodnego tria The New Pornographers płyta nie przynosi nam żadnych, ale to żadnych niespodzianek. Carl Newman to zawodnik nie do zdarcia, który nie mógł nagrać złego albumu – i nie nagrał. Jeśli chodzi o nastrój piosenek i stylistykę, to znowu powtórka z rozrywki sprzed pięciu lat (wydany w 2004 roku „The Slow Wonder”). Nie jest to stricte twórczość New Pornographers, szczególnie brak tu pierwiastka „power”. Nie jest to również podobne w żadnym wypadku do solowych albumów Neko Case i Destroyera. Ta pierwsza bardziej zamula i idzie w country, ten drugi w romantyczne mruczanda i skrzeczenia. Ejsi głównie mówi i mówi, i mówi w takt piosenek, bo śpiewaniem tego nie można do końca nazwać. Robi to zresztą na tyle dobrze, że nie razi. Co do ogólnego tempa i energii na płytach, to nakreślmy to tak:
1. The New Pornographers
2. A.C. Newman solo
3. Destroyer solo
4. Neko Case solo
Gdzie miejsce pierwsze to największy PAŁER. Jeśli idzie o jakość wydawnictw, to trzeba pewnie zamienić Bejara z Newmanem i pod Neko ustanowić granicę 6/10 jako nieprzekraczalną. Oni się nie mylą.
Tak jak na debiucie, dużo na „Get Guilty” gitar i umiarkowanej akustyki, wachlarz instrumentów nie powala, ale wydaje się skrojony na miarę. Trochę za dużo wkrada się nudy, jak w dłużącej się „Young Atlantis”, która pozostaje najbardziej urozmaiconą instrumentalnie balladą, a ciekawostką jest fakt, że pianino znalazło się tam kompletnie przypadkiem, kiedy Ejsi zaczął plumkać sobie podczas miksowania kawałka. Inny przykład monotonii to „Thunderbolts”, gdzie żeński wokal poznanej podczas robienia chórków (!) dla Feist Nicole Atkins wspomaga Newmana na zasadzie podobnej jak w The New Pornographers, choć w spowolnionej wersji. Taki motyw pojawia się też w „Elemental”.
A wystarczy, jak w „The Collected Works” minimalnie przyspieszyć i już słucha się bardzo przyjemnie. Porównanie z debiutem, jeśli idzie o strukturę piosenek i ich pazur, przypomina trochę zależność, jaką da się zaobserwować, porównując ostatni album macierzystej formacji, „Challengers” do pierwszych wydawnictw. Czyli – ten pazur – jest coraz bardziej stępiony. A może wyrafinowany, dojrzały? Kto tam wie.
Łebski to facet, ogarnia, czyta i wykorzystuje dobra kultury do tworzenia muzyki, a opener „Get Guilty”, „There Are Maybe Ten or Twelve” posiada nawet metajęzykowy czy bardziej meta-piosenkowy tekst: And that wasn't the opening line/ It was the tenth or the twelfth/ Make of that what you will. Newman zabawia się więc w piosenkę, która wie, że jest piosenką i to już na samym początku (albumu i, znowu, piosenki), do tego przewrotnie dodając, że wcale nie jest to początek. Najlepszym trackiem wydaje się być za to singlowe „Like A Hitman, Like A Dancer” z niesamowitym rytmem wygrywanym przez parę perkusja-gitara i krzykami Newmana i Atkins.
Czekamy na tegoroczną płytę Neko Case, „Middle Cyclone”. Pewnie będzie ona zresztą w pewnym sensie podobna do recenzowanej, choć przecież tak stylistycznie odległej. Bo Newman stworzył album, którego nie można nie lubić, ale też nie da się go mega lubić, więc w sumie nie wiadomo do końca, co z tym stosunkiem do niego począć. A posłuchać warto. Dobrym podsumowaniem rozwoju Ejsiego będzie chyba porównanie fotki z 2000 roku i fotki najnowszej. Make of that what you will, cytując za pierwszymi sekundami „Get Guilty”.