Tim Hecker
An Imaginary Country
[Kranky; 9 marca 2009]
Wiosna się zbliża, a Tim Hecker nic sobie z tego nie robi. Choć nie, nie tak do końca. Niemal wszystkim recenzjom heckerowskich płyt towarzyszą slogany o „depresyjnej aurze”. Być może coś w tym jest i niejednemu słuchaczowi przyszły do głowy dziwne myśli, jednakże dla mnie w tej muzyce głównie chodziło o pewnego rodzaju sentymentalizm czy też rzewność. „An Imaginary Country” jeszcze bardziej usadawia się w tychże rejonach i miast zniechęcać do otaczającej nas rzeczywistości, proponuje alternatywny, fascynujący wszechświat, dzięki któremu przynajmniej na chwilę można się zapomnieć.
Kanadyjczyk stworzył dzieło ze wszech miar wielowarstwowe - dzielące się bowiem na pewne rozdziały. Wszystko zaczyna się od niepokojącego, wywołującego dreszcz emocji, rozedrganego quasi-basinskiego loopa z wyraźnie uwypuklonym, organicznym basem, kończącym się krótkotrwałą noise’ową teksturą, podszytą ambientowym płatem. „100 Years Ago” niesie się niemal w ten sam deseń, lecz jeszcze bardziej się rozpływając, rozmywając na parę kawałków odrzucających na moment symbiozę. Zdawać by się mogło, że kolejne dźwięki jeszcze bardziej będą penetrować rejony hałasu, ale tak się raczej nie dzieje. „The Inne Shore” rozpoczyna się od chwilowego wyciszenia, aby później ponownie zawrócić w stronę poprzedników. Natomiast jest to comeback w wersji slow motion. Następny, ledwie półtoraminutowy utwór, wprowadza spory niepokój, epatując minimalistycznymi drone’ami, porzucając trzasko-zgrzytowe tło, skupiając się przede wszystkim na psychodelicznym motywie przewodnim. Można powiedzieć, że w tym momencie kończy się wstęp czy też po prostu rozdział pierwszy.
Druga część przynosi pozorne ukojenie i uspokaja po dosyć gwałtownym wstępie. W „Bordelands” ocieramy się o szumy mogące być idealnym soundtrackiem do obserwowania zachodu słońca w deszczowy letni dzień, przez który na niebie grasuje kilka kolorów. Hecker przez te lata opanował do perfekcji manipulacje klimatem. Potrafi w jednej chwili z łatwością przejść od kontemplacji do dekadencji. Stąd następuje raptowny powrót do rzęsistego, zdrone’owanego ambientu w kolejnym numerze. Jednakże nie ma sensu przyzwyczajać się do takich dźwięków, gdyż znowuż następuje swoisty przewrót o 180 stopni w medytacyjno-lakonicznym „Ultropics” i „Paragon Points”, nadającym się w sam raz do wszelkich nagrań końca świata (choć to inna kategoria wagowa niż czołowi reprezentanci tejże filozofii, a mianowicie Godspeed You! Black Emperor).
Ostatni chapter wydaje się być najbardziej specyficzny i skomplikowany. Bardzo trudno znaleźć w nim jedną, główną myśl, wokół której krążą niczym cząsteczki heckerowskie tekstury. Toteż chyba najmocniej przyciąga uwagę, wymuszając jeszcze większe skupienie. Cztery końcowe dzieła podsumowują całość, a zarazem nawiązują do poprzednich struktur. Czyli: rozkoszują się w ambientowej magmie, eterycznie krystalicznych kalejdoskopach emocji, poddanych obróbce wprowadzającej cicho łkające drone’y, ale równocześnie mizdrzą się do chropowatych rejestrów. Na pozór łączą się w organizm wywołujący apokalipsę, mechanizm będący ostatnim wyrokiem i nie dający żadnej nadziei. Tylko, że zamykający krążek „200 Years Ago” to nic innego jak cofnięcie się o kilka poziomów, co sprawia, że tak naprawdę wracamy do punktu wyjścia. Płyta zostawia po sobie ślad w umyśle, podając multum pytań i dając śladowe odpowiedzi, co może doprowadzić do muzycznej bezsenności.
Być może porównując rzeczone wydawnictwo do poprzednich osiągnięć Kanadyjczyka można dojść do takich wniosków, że to nic innego, jak wariacje na temat eksplorowany gdzieś od 2002 roku. Rzeczywiście, Hecker trzyma się określonej (choć niemalże nieskończonej) stylistyki. Tylko po co radykalnie się zmieniać, skoro wciąż w ambient-drone’ach jest tyle do zrobienia i tyle do odkrywania? To już naprawdę nie są młodzieńcze wybryki, a dojrzałe manifesty.
Komentarze
[24 marca 2009]
[14 marca 2009]
[13 marca 2009]
[13 marca 2009]
[13 marca 2009]
[13 marca 2009]
[13 marca 2009]
[13 marca 2009]
[13 marca 2009]
hm?
[13 marca 2009]