White Lies
To Lose My Life...
[Fiction Records; 19 stycznia 2009]
Jako młody chłopiec miałem dwie funkcje przypisane mi w rodzinnym gospodarstwie domowym: obieranie ziemniaków i prasowanie. Przy obu zawsze towarzyszyła mi muzyka. Szybko spostrzegłem, że jej dobór miał znaczący wpływ na wynik mojej pracy. Muzyka zbyt szybka i nazbyt angażująca przekładała się na niedokładnie wyprasowane koszule i niemal kwadratowe kartofle. Soundtrack zbyt leniwy i na swój sposób miałki eliminował wprawdzie kanty i załamania na prasowanej odzieży oraz gwarantował całkiem bezstratnie obrane pyry, ale wywoływał u mnie niejednokrotnie frustrację przejawiającą się w powracającym niczym upierdliwa mucha pytaniem: „I znów, kur*a, to samo?!”. W sensie, że znów garbię się nad garem ziemniaków lub nadwerężam kręgosłup, prasując majty rodzeństwu. Swoją drogą, czy to normalne prasować bieliznę, hm? Przecież to tak jakby krochmalić piżamę, nie?
Od dłuższego czasu nie obierałem ziemniaków (przerzuciłem się na ryż i makaron), a będąc poniekąd na własnym, prasuję z doskoku. Trudno mi więc przetestować White Lies w przywołany powyżej sposób, a przymuszać się do żadnej z powyższych czynności nie zamierzam. Wiem natomiast, jakie reakcje wywołuje u mnie debiutancki krążek tego młodziutkiego londyńskiego tria – White Lies męczą, smęcą, a przede wszystkim drażnią.
Przesadnie *gotycka* tematyka piosenek (tercet CCC: cemetery, church, chapel) sprawi, że z perwersyjną przyjemnością (tu następuje zwrot do czytelnika) zatniesz się skrobaczką, a posępny aranż (patos sekcji rytmicznej, powracające kościelne klawisze, emocjonalna egzaltacja – przecież śpiewam o rzeczach ważnych! – wokalisty) podsunie Ci fatalne rozwiązania, jak na przykład śmierć poprzez uduszenie kablem od żelazka. Ponadto mocno banalne, silące się na gatunkowy ciężar (stąd częste sięgnięcia po tercet CCC) teksty stają w gardle niczym niedogotowany kawałek ziemniaka. W efekcie obcowanie z „To Lose My Life...” nabiera znamion przypadkowego zetknięcia z teflonową powierzchnią żelazka – wprawdzie rana nie jest śmiertelna, ale boli i nie daje o sobie zapomnieć przez kilka dni.
Najgorsza jest jednak monotonia płyty, sugerująca swoistą monokulturę w muzycznej diecie młokosów z White Lies, którzy – wzorem kilku kapelek z ostatniej pięciolatki – przewałkowali najpopularniejsze „smutasy” pop-rocka ostatnich trzech dekad i pod czujnym okiem wytwórni nabijają kolejne pokolenia nastolatków („Szesnastolatki to nasz target” – przyznali się na łamach zachodniej prasy) w przysłowiową butelkę. I pewnie plakaty Harry’ego i spółki zawisły nad łóżkiem co drugiej brytyjskiej małolaty taplającej się w oceanie kompleksów i borykającej się z niezrozumieniem ze strony rówieśników, rodziców, świata. Ale w przypadku sporej (?) reszty osób aspirujących do miana osłuchanych „To Lose My Life...” wywoła zapewne rozdrażnienie, bo ani to oryginalne (zerżnięte „Atmosphere” Joy Division w „From The Stars”, podrabianie „New Year’s Day” U2 w „Farewell To The Fairground”), ani specjalnie nośne (no może poza wprawdzie banalnym, ale jednak sprawnym openerze „Death” w duchu Franz Ferdinand czy przyjemnie killersowym – patrz producencki duet – „To Lose My Life”), ani szczere: brzmieniowa sterylność, wątpliwa wolta stylistyczna (wcześniej nazywali się Fear Of Flying – dużo mniej przebojowe i dużo bardziej oczywiste w zapożyczeniach z Radio 4 czy Foals) powiązana z pseudokoncepcyjnym *imidżem* (obowiązkowa czerń, smutne miny, a przecież wcześniej byli tacy roześmiani).
Sięgając po kategoryczny ton orędowników grupy mówię Wam, White Lies oszukują, a Wy już wkrótce:
a) przejrzycie na oczy, odsyłając ich w indie-niebyt, gdzie spoczną obok The Bravery, dogorywających Editors czy tlących się wciąż The Killers, by przywołać tylko tych kilka powszechnie powtarzanych nazw,
b) dorośniecie (casus grupy docelowej), również muzycznie, czego wyrazem będzie sięgnięcie po płytotekę rodziców – Cocteau Twins (wszyscy znają Twinsów dzięki rodzicom, wiadomo), Echo & The Bunnymen, Tears For Fears, The Cure (pierwsze płyty), a nawet Magazine, by przytoczyć tylko tych kilka nazw często i gęsto przywoływanych w kontekście lekko dołującego grania, choć trzeba sporej wyobraźni by połączyć stylistyczną paralelą White Lies i, choćby, Magazine (jak zwykle NME udowadnia, że nie ma rzeczy dlań niemożliwych).
Don’t get me wrong, nie odmawiam chłopakom talentu (szczególnie do stadionowych refrenów – This fear’s got a hold on me!!!), ani zapału (długaśna trasa koncertowa, medialna wszędobylskość). Odmawiam im rozsądku, bo wygląda na to, że White Lies podpisali cyrograf, oddając się niemal całkowicie w ręce wytwórni Fiction (i jej specjalistów) i, jak znam życie, to pewnie zobowiązali się do kolejnych albumów. Doświadczenie podpowiada, że nie będą specjalnie inne od debiutu, a w kontekście niego samego okażą się, o zgrozo, wtórne. Będą natomiast bardziej posępne, gotyckie i wydumane. A dla dorastających wraz z zespołem fanów – nieznośnie drażniące, smęcące i męczące.
Komentarze
[8 maja 2012]
[6 stycznia 2012]
[1 października 2010]
Dla mnie są najlepsi!
[28 września 2009]
Natomiast porównanie Editors z Interpolem wygląda u mnie tak:
Turn on the Bright Lights > The Back Room > An End Has a Start > Our Love to Admire > Antics.
czyli - debiut Interpola trudno przebić, ale pozostałe płyty Nowojorczyków są moim zdaniem nieco słabsze od dwóch albumów Editors.
[12 marca 2009]
[7 marca 2009]
to wlasnie na mysli mial mick jagger mowiac, ze rock to w kółko przetwarzana przeszłość.
@Indie to kraj
też.
[6 marca 2009]
[4 marca 2009]
Kubaa jak mogłeś?
[4 marca 2009]
MZ Glasvegas i White Lies to popłuczyny po epigonach "smutnego" grania, tu weźmy trochę JD, tu trochę wczesnego U2, podlejmy wokalem a'la Morrissey, nadajmy emfazę jednemu słowu, do znudzenia (Daddy's gone, he's gooooooooooneee... - ten zabieg powtarzania tego X razy w ciągu minuty odrzuca i przypomina mi pustkę tekstową Rihannowej Umbrelli czy Akona).
Zaprosić ich na Open'era, uzupełnią się z Kooks'ami.
[4 marca 2009]
[3 marca 2009]
ej, jaki fetysz? wiele osób to robi, rzekomo w celach dezynfekcyjnych ;)
[3 marca 2009]
a oscar wilde mawiała, że ambicja to ostatnia deska ratunku przegranego. pozdrawiam fanów serialu "kryminalne zgadki las vegas"
[3 marca 2009]
Osobiście nie widzę różnicy w poziomie muzyki między grupami Glasvegas czy White Lies, a np. My Chemical Romance i Fall Out Boy - widzę jedynie różnicę w ich targecie.
[3 marca 2009]
Zadziwiasz mnie, naprawde.
[2 marca 2009]
ciche to takie było i w sumie nudne, a szkoda
[2 marca 2009]
Nie zawsze trudne=dobre. Bo w takim razie, gdzie tu radość słuchania?
[2 marca 2009]
taka zmowa środowiska. przejrzałeś nas.
@bardzo fajnie sie tego słucha, świetna płyta!
no ja tak o tym nie mysle;p
@ja miałem porównanie koncertowe, editorsi ich zniszczyli
cóż. bywa. editorsow widzialem pierwszy raz w 2006 jak otwierali festiwal roskilde. namiot byl wypchany ludzmi, a kolesie przywalili takie 45 minut, ze ho ho (i byl kower taking heads jeszcze). rok pozniej byla juz blaza, teatralne gesty i odwalanie chaly (polski koncert). ostatni raz w usa, to sie juz kolesiom nawet geby nie chcialo otwierac. no ale masz porowanie. ja tylko dewede koncertowe interpolu widzialem:/
[2 marca 2009]
ja miałem porównanie koncertowe, editorsi ich zniszczyli
[2 marca 2009]
[2 marca 2009]
Ale jak czytam takie recenzje to krew mnie zalewa no!
[2 marca 2009]
ale męcząca i smęcąca
@jak na półżywych rozprawili się z takim na przykład interpolem zaskakująco łatwo
eee, nie? płytowo to interpol kladzie editorsow, koncertowo nie mam porownania (interpol mi sie wymknal), ale editorsow widzialem o cale dwa razy za duzo. ten pierwszy raz zupelnie mi wystarczył.
@Chyba że jakiś fetysz
damn. musze chyba z mamą poważnie porozmawiać;/
[2 marca 2009]
dla mnie to jedna z najbardziej przebojowych płyt ostatnich miesięcy i hype wokół niej jest jak najbardziej na miejscu
a osobiście: fajnie posłuchać jak młodzież odbiera dziś muzę mojej młodości (w/w Cure, U2, JD) :))
[2 marca 2009]
jak na półżywych rozprawili się z takim na przykład interpolem zaskakująco łatwo - mówię tu zarówno o ostatnich płytach jak i porównaniu w wersji live :)
[2 marca 2009]
[2 marca 2009]