Ocena: 7

Jimi Tenor & Kabu Kabu

4th Dimension

Okładka Jimi Tenor & Kabu Kabu - 4th Dimension

[Sähkö Recordings; 19 stycznia 2009]

Sequel lepszy od części pierwszej zdarza się wyjątkowo rzadko. Na szczęście jednym z wyjątków od tej reguły, przynoszącym nam na początku 2009 roku wiele pozytywnych wrażeń, jest nowy album Jimiego Tenora i Kabu Kabu. Słowem najczęściej padającym w recenzjach „4th Dimension” jest „kontynuacja”. Mimo jednak, że tę płytę nagrali dokładnie ci sami ludzie, co poprzednie „Joystone”, efekt ich współpracy jest zdecydowanie ciekawszy. Nowy album autora pamiętnego „Intervison” wypada nazwać nie „płytą kontynuacji”, lecz „płytą powrotów”. Znany z częstego zmieniania wytwórni Tenor powrócił (już po raz drugi) do fińskiego Sähkö Recordings, w którym debiutował. Na płycie powraca natomiast tak charakterystyczny dla jego twórczości eklektyzm, powraca niepokojąca psychodeliczność, najważniejszy powrót to jednak „powrót do formy”, która na poprzednim krążku gdzieś się ulotniła.

Tenor od zawsze balansował pomiędzy eksperymentem, a establishmentem. Jedną nogą tkwił w świecie awangardy, a drugą stąpał po twardej popowej ziemi. Tą schizofreniczną taktyką odniósł sukces, dorabiając się sporej grupy fanów wśród miłośników niepokornej alternatywy, a jednocześnie dopieszczając, że posłużę się określeniem Rafała Księżyka, „miejskich grubasów – audiofili”. To właśnie w tym rozkroku Tenorowi szło najlepiej; nagrał „Intervison” czy „Beyond The Stars”. Gdy zapominał o prawej – awangardowej nodze, wpadał w pułapkę nudnego, wymuskanego brzmieniowo soft-jazzu czy smooth funku. Gdy przestawał podpierać się lewą – popową, popełniał dzieła inspirujące, ale i na dłuższą metę przekombinowane. „Joystone” mimo współpracy z Kabu Kabu należałoby uznać za okres niezdrowej dominacji lewej nogi; obecna na tamtej płycie wycieczka w stronę afro-beatu była, mimo kilku ciekawych momentów, dosyć konwencjonalna. Niby mieliśmy tam do czynienia z afro-beatem, ale co to za afro-beat bez ryzyka, szaleństwa i tempa? Na tym tle „4th Dimension” to zdecydowany powrót do zbawiennej równowagi.

Przede wszystkim dopiero na tegorocznej płycie czuć spotkanie dwóch odmiennych muzycznych wrażliwości. Początkowy „Mystery Spot” to jeszcze granie rodem z „Joystone” – przebojowy, nieinwazyjny refren, funkujący podkład, przeszkadzajki itd. Można powiedzieć: reaktywowanie afro-beatu w sposób miły, ale niesłychanie asekurancki. Już jednak niepokojący początek następnego „Globar party” sygnalizuje dużo ciekawsze kierunki poszukiwań: ten, nine, eight, seven, the countdown is on… rozpoczyna charakterystycznym ironicznie-słodkim głosem Tenor i za chwilę jazgotliwy, kwaśny, syntetyczny klawiszowy motyw okazuje się zaskakującym początkiem rasowo afro-beatowego groovu. Czym dalej, tym odważniej –„Triple Helix” i „Grand!” są mocno rozkołysanymi beczkami miodu, do których Maestro w odpowiednim momencie wkłada łyżkę psychodelicznego dziegciu, nasączając funkową sielankę czy to pikantną saksofonową improwizacją, czy też gorzką, niepokojącą, notwistową gitarą. Trudno omawiać wszystkie brzmieniowe subtelności obecne na „4th Dimension”, dość powiedzieć, że znajdą tutaj coś dla siebie nie tylko fani Feli Kutiego, ale również miłośnicy agresywnych improwizacji w stylu Roba Mazurka („Mogadishu Ave”), wielbiciele oszczędnych formalnie utworów Sun Ra („Mega Roots”) i Lee „Scratch” Perry’owej produkcji. Warto zaznaczyć, że odważniejsze, eksperymentalne kawałki są na „4th Dimension” poprzedzielane przebojowymi, funkowymi, niemalże easy-listeningowymi piosenkami („Me I Say Yes”), które nużyłyby na dłuższą metę, ale świetnie pełnią funkcję „chwil oddechu”.

Jimi Tenor to artysta, który dla wielu dawno się skończył (Pitchfork przestał go recenzować zaraz po „Out Of Nowhere”), a dla wielu nawet się nie zaczął (spróbujcie znaleźć go na Acclaimed Music). Tymczasem jest to człowiek, który od prawie dwóch dekad kroczy konsekwentnie swoją nie najłatwiejszą ścieżką, będąc jednym z najlepszych, a może najlepszym kontynuatorem Franka Zappy. Złośliwi mogą określać „4th Dimension” objawem, zapewne przelotnej, mody na afro-beat. Jednak, wystarczy posłuchać takiego „Higher Planes”, by wiedzieć, że Tenor inspirował się Felą Kutim, gdy chłopakom z Vampire Weekend wypadały mleczne zęby.

Piotr Szwed (6 lutego 2009)

Oceny

Mateusz Krawczyk: 7/10
Paweł Sajewicz: 7/10
Piotr Szwed: 7/10
Piotr Wojdat: 7/10
Łukasz Błaszczyk: 6/10
Średnia z 6 ocen: 5,66/10

Dodaj komentarz

Komentarz:
Weryfikacja*:
 
captcha
 
Wąski
[6 maja 2009]
nie no przecież np. takie "Me I Say Yes" to wymiatacz.
PS
[7 lutego 2009]
Z braku komentarzy wnioskuje, że płyta nie jest popularna wśród czytelników serwisu;) w tej sytuacji apeluję: WEŹCIE TO PRZESŁUCHAJCIE!

Polecamy

statystyka

Przeczytaj także