Empire Of The Sun
Walking On A Dream
[EMI; 4 października 2008]
Ile z poznanych w 2008 roku płyt zostanie z Tobą na *później*? Do ilu wrócisz za kilka, kilkanaście lat? Ilu z nich nie będziesz sobie w stanie przypomnieć, przeglądając nagromadzoną płytotekę przy okazji przeprowadzki, garażowej wyprzedaży czy zwykłych porządków? Co do jednej płyty mam niemal stuprocentową pewność. „Walking On A Dream” australijskiego duo Empire Of The Sun przepadnie z kretesem, choć wewnątrzbranżowe ankiety (BBC) wieszczą chłopakom światowy sukces. But seriously? (copyright by Phil Collins).
Jakie są więc cechy charakterystyczne płyty ponadczasowej? Bez wdawania się w akademickie dyskusje można zaryzykować stwierdzenie, że album takiego kalibru wyznacza pewne mody (bez ich wartościowania), definiuje pewne standardy danego okresu, jest punktem odniesienia dla rzeszy epigonów. W 2008 roku takim albumem w powszechnej opinii był bez wątpienia „Oracular Spectacular” MGMT. Tandem Goldwasser-VanWyngarden dość skutecznie podpiął się pod wzbierającą na sile falę kwasowej neopsychodelii, a dzięki kilku megaprzebojowym singlom (dokładnie wiecie, o które chodzi!) dość szybko awansowali do czołowej stawki. Peleton epigonów otwiera natomiast Empire Of The Sun.
Wprawdzie opener albumu, „Standing On The Shore”, to raczej wcale-nie-tak-nieśmiałe spoglądanie na sąsiadów zza miedzy (Cut Copy i napędzający kawałek riff gitary, podobnej konstrukcji jak w „Lights & Music” mostek), ale już promujący wydawnictwo utwór tytułowy to bezpardonowa zrzynka od rozczochrańców z Brooklynu. Jest oszczędniej, bardziej minimalowo niż rockowo, ale wyjściowy patent jest niemal identyczny – lekko taneczny klawiszowy bit, pałętająca się w tle partia gitary i mechaniczny zaśpiew utopiony w pogłosie. I choć to piosenka o *niczym*, enigmatyczny amalgamat wyświechtanych frazesów, to tekst sam wciska się pomiędzy płaty mózgowe, a już po kilku przesłuchaniach refren nucimy jak jakąś mantrę. Identyczny efekt odnotowuję przy „Electric Feel”, a kolejne tracki, np. „The World” czy „Tiger By My Side” śmiało można opatrzyć opisem „We are MGMT and we approve this song!”. Podobne metki można dokleić instrumentalnemu „Country” (jawny mash-up późnego Pink Floyd z evergreenem Boston „Dust In The Wind”), „Delta Bay” (tak ciężko i posepnie będą brzmieć Klaxons na nowym albumie) i nieco głupkowatemu „Swordfish Hotkiss Night” (Justin Timberlake = Boss). Nam szczególnie podejdzie „We Are The People” budzące wyraźne skojarzenia z pewną parą czarnych oczu. Ivan i Delfin, heloł ? Album Australijczyków zamyka lekka wariacja na temat „Who's Gonna Take You Home Tonight” Berlin. Słabo? Szalę wtórności przeważa siermiężna, konceptualna jak w „Odysei Kosmicznej” obudowa (nawiązanie do twórczości Ballarda), zahaczające o fantastykę teksty (dialog podmiotu lirycznego z Ziemią w „The Word”) i zwariowane jak fryzury A Flock Of Seagulls kostiumy. No i jeszcze ta okładka…
O dziwo, nie mogę się od tej płyty uwolnić! Tak po prostu – czytających to psychologów proszę o korespondencyjną psychoanalizę na bazie wcześniejszego wywodu. Czy reszta ludzkości wyzwoli się spod magnetycznego wpływu „Walking On A Dream”? Czy świat ogarnie zbiorowe szaleństwo na punkcie Empire Of The Sun? Czy rozpoczęta saga doczeka się dalszych części? Przekonać tym o się, aby czasu trzeba…
Komentarze
[22 stycznia 2011]
[12 października 2010]
[12 października 2010]
[11 grudnia 2009]
[29 sierpnia 2009]
[1 lipca 2009]
Dla mnie jest jasne, EOTS sa znakomitym odkryciem tej wiosny o ile nie tego roku, glos wokality Empire jest jakby powrotem do lat 80-tych i to jest w nich fajne, Oni sami nawet tworza muzyke jakby z tamtych lat... a takie hity jak ,,we are the people'', walking on a dream'', ,,half mast'', czy ,,tiger by my side'' zapadna mi jak i innym koneserom tego typu muzyki na dlugo w pamieci a jesli Ci dwaj panowie postanowia ze soba dluzej wspolpracowac to nie wykluczone ze stana sie legenda!
[11 marca 2009]
najpierw dopełenie obowiązku edukacyjnego
[15 lutego 2009]