The Coral Sea
Firelight
[Red Clover Records; październik 2008]
Z The Coral Sea sprawa jest dosyć prosta. Album „Firelight” to sentymentalny powrót do czasów, kiedy fajnie słuchało się płyt takich zespołów jak Puressence, Clearlake, Goldrush czy Hope Of The States oraz odkrywało się fantastyczne ciekawostki pokroju The Crimea. Żaden z tych wykonawców nie zmienił biegu historii, ba, dzisiaj niezbyt często do nich wracamy, ale wszyscy mieli w sobie niezaprzeczalny element autentyzmu, talent do tworzenia prostych, melodyjnych, czasem bardzo chwytliwych piosenek – bez 80s’owych syntezatorów, śpiewających na prince’owską modłę wokalistów, aspiracji do miana parkietowych wymiataczy, bo wtedy moda (a może przede wszystkim nasza wrażliwość?) była inna. Przez krótką chwilę naprawdę umieli zachwycać, przesłaniając skutecznie wszystkie swoje mniejsze i większe niedoskonałości, które teraz z premedytacją i całkiem słusznie możemy im wypunktować. The Coral Sea to nieświadomi spadkobiercy tego typu grania, a ponieważ minęło już trochę lat, kalifornijski zespół zdaje się być trochę spóźniony oraz zdecydowanie zbyt archaiczny na rzeczywistość roku 2008. I co z tego?
Trzy piosenki są szczególnie reprezentacyjną wizytówką płyty „Firelight”. Po pierwsze, „From Arizona To Barcelona”. Sugestywny, niemalże histeryczny wokal wbija w fotel mocniej niż sceny rozstań kochanków w najbardziej wzruszających melodramatach wszech czasów, a skromna melodyka dodatkowo buduje w utworze smutny, melancholijny i na wskroś poetycki nastrój. The Coral Sea dali modelowy przykład tego, jak konstruować majestatyczny, balladowy utwór, nie sięgając po teatralny, nadęty patos, którego nadużywają podobne kapele z całą kanadyjską sceną na czele. Po drugie, „I Know You’ll Find A Way” powracające do post-shoegaze’owej tradycji brytyjskiej sceny początku lat 90. Ten utwór ma w sobie siłę najlepszych utworów Kitchens Of Distinction, liryzm Breathless i nieśmiałą chwytliwość Catherine Wheel. Po trzecie, zdecydowanie najbardziej przebojowe „Seconds Into Sound”. Piosenka jakby skradziona chłopakom z Puressence, do której idealnie pasuje niemęski wokal Reya Villalobosa. Ten facet potrafi być niesamowicie dołujący, melancholijny, emocjonalny, jego głos mógłby być irytujący, ale bardziej pasuje do niego miano charakterystyczny. Nienawidzę zmanieryzowanych wokalistów, ale w delikatności i płaczliwości Villalobosa nie przeszkadza mi absolutnie nic.
Spodobała mi się wizja gości z The Coral Sea jako prawdziwych ludzi „oddanych sprawie”. Rey Villalobos ponoć zawsze nosi ze sobą gitarę akustyczną, bo natchnienie dopaść go może wszędzie i w każdej chwili. Historia o tym, że większość utworów z „Firelight” powstała w jego samochodzie, zdaje się być trochę naciągana, ale idealnie pasuje do wizerunku niszowej, szczerej grupy, o której w superlatywach wypowiadają się jedynie lokalne, niewielkie wytwórnie płytowe, które zespół spotkały na swojej drodze oraz garstka zapaleńców, która wynalazła Kalifornijczyków w myspace’owej dżungli. The Coral Sea pewnie pozostaną malutcy, ale póki co są przynajmniej naprawdę wspaniałymi bohaterami odległego, drugiego planu.