Matt Elliott
Howling Songs
[Ici d'ailleurs; 27 października 2008]
Moja współlokatorka jest postacią nietuzinkową. Co roku pielgrzymuje za Stasiukiem do Babadag lub innej bałkańsko-słowiańskiej Mekki, a nawet gdy tego nie robi, to co rusz mówi, że nie może odgonić od siebie myśli o winie i salami. Wieczorami popija przywiezioną z Rumunii palinkę, ucząc się do czekających ją kolokwiów. Zazwyczaj nie interesuje jej muzyka czy to popowa, czy alternatywna, bo do szczęścia wystarczą jej płyty z twórczością folkowych zespołów ze wschodu, chociaż wśród nich błąkają się też czasem przeróżne jazzowe wygibasy oraz utwory Nigela Kennedy’ego z Kroke. Jakiś czas temu podrzuciłam jej Beirut i Yeasayera - z powodzeniem. Teraz przetestowałam na niej monumentalną trylogię rozpaczy Matta Elliotta. Również z pozytywnym skutkiem.
Nigdy nie mogę zdecydować, czy lepiej, że artysta trzyma się dobrze utartego brzmienia, które wypracował sobie w pocie czoła i któremu nie można nic zarzucić, czy że eksperymentuje często z marnym skutkiem lub w sposób zupełnie niepasujący do jego wizerunku. Wiadomo; „nie obchodzi mnie co myślą inni”, te sprawy, bycie więźniem konkretnej stylistyki może męczyć; z drugiej strony czasem nie powinno się zbyt drastycznie schodzić z obranej przez siebie ścieżki, bo może mieć to fatalne konsekwencje. Matt Elliott ma na swoim koncie oba te posunięcia. Od elektronicznych eksperymentów wydawanych pod szyldem Third Eye Foundation odciął się przeprowadzką do Francji, zmianą wytwórni i sygnowaniem twórczości własnym nazwiskiem. Tak rozpoczęła się jego przygoda z bałkańskim i słowiańskim folkiem, którym inspirował się, by stworzyć zbiór rzewnych elegii, potrafiących zaangażować emocjonalnie nawet największego niewrażliwca. Na tej płaszczyźnie ma niewątpliwie coś wspólnego z Talk Talk - nie znam nikogo, kto mógłby przejść obojętnie wobec przeszywającego głosu Marka Hollisa.
Po „Drinking Songs” i „Failing Songs” przyszedł czas na zamykające tryptyk „Howling Songs”. Brzmieniowo płyta ta w zasadzie nie różni się niczym od poprzednich. Trzyma równy poziom, jest przepełniona pięknymi kompozycjami służącymi jako podkład do kontemplacji smutku i rozpaczy, wzrusza, przygnębia, oczarowuje minimalizmem. Moja współlokatorka twierdzi, że to nic nie szkodzi, że wszystkie te płyty są do siebie tak bardzo podobne, bo każda z nich jest na swój sposób zjawiskowa, a skoro ma być to jakiś cykl, to powinien mieć pewne punkty wspólne. Zgadzam się, ale Sufjan Stevens również nagrywa cykl, jednak „Michigan” i „Illinoise” znacznie się od siebie różnią. Zastanawiam się, czy nie cieszyłabym się bardziej, gdyby „Howling Songs” prezentowało lekką zmianę estetyki, bo to, że Matt Elliott jest diablo zdolny w tworzeniu samobójczych klimatów wszyscy już wiemy. (Przecież „Drinking Songs” to płyta, która być może znajdzie dla siebie miejsce w pierwszej pięćdziesiątce podsumowania najlepszych krążków tej dekady). Wydałby się znacznie bardziej interesujący, gdyby pokazał, że piękno jego kompozycji nie jest nieodłącznie związane z tak bardzo przygnębiającą stylistyką.
Nie chcę umniejszać wartości najnowszego wydawnictwa Elliotta, sama pałam do całej trylogii bezgraniczną miłością, szczególnie teraz, gdy na dworze zimno, ciemno, zaczynają się kolokwia, świat wydaje się zły, a na 4.fun TV leci cykl „Gdzie jest emo?”. Jednak, żeby zadość uczynić w miarę obiektywnemu osądowi, muszę na bok odłożyć depresyjne nastroje, w których obecnie się pogrążam, i stwierdzić, że brnięcie wciąż w praktycznie identyczne brzmieniowo kompozycje jest błędem. Z drugiej strony błędem tak urzekającym, że życzyłabym go wielu muzykom.