Luomo
Convivial
[Huume; 20 października 2008]
Szanowni Państwo,
Zacznijmy od jasnego przedstawienia pewnych spraw – nie ma rewelacji. To na pewno najsłabszy album sygnowany nazwą Luomo; niewykluczone, że najsłabszy jaki Sasu Ripatti w ogóle wydał.
Zabrzmi to jak spowiedź wieloletniego obrońcy Ideałów Sierpnia, nadającego z pomieszczenia obwieszonego plakatami Fugazi, ale jednak – ta płyta brzmi strasznie „masowo”. Gładkie brzmienie, prosta struktura utworów, sporo wokali – rzecz jasna nie dyskwalifikuje to albumu, jesteśmy wszak w XXI wieku i nie nosimy flanelowych koszul, ale wszystkie te cechy na „Convivial” są bardzo przeciętnie skrojone. Przy mikrofonie staje wiele osób (pewne novum), jednak bynajmniej nie oznacza to różnorodności, wręcz przeciwnie.
Zostawiając już w spokoju epickie „Vocalcity”, obie poprzednie płyty Luomo mogły poszczycić się kapitalnymi kawałkami, ciągnącymi płytę i spokojnie mogącymi iść nawet na mainstreamowe listy przebojów. A tutaj tego nie ma. Właściwie *naprawdę* dobre są dwa utwory: otwierający „Have You Ever” oraz „If I Can’t” (jedyny nośny refren, ale za to bardzo fajny); no, powiedzmy, że jeszcze ostatni kawałek. Reszta albo jakoś się spokojnie snuje, albo wręcz smuci – weźmy takie drugie w kolejności „Love You All”. Nawet niegłupi, przestrzenny bit, a tu nagle makabryczny, zawodzący emo-refren, mający chyba w założeniu nawiązanie do pierwszego LP Junior Boys. Stosując klasyczne już chyba porównanie, to podejście tak się ma do np. „Teach Me How To Fight”, jak Starsailor do Radiohead, i nie pomaga tu nawet iście depeszowska końcówka. Efekt jest naprawdę bardzo słaby, będący na wokalu pan z Apparat w ogóle się nie popisał. Albo inne, „Robert’s Reason”. Tutaj problemem nie jest wokal (w śladowych zresztą ilościach), ale prostacka wręcz linia basu. Co to ma być, Viva Club Rotation ze zmniejszonym treble?
Niestety, tylko takie rzeczy rzucają się w oczy; dalej właściwie niewiele się dzieje, to i nie ma co pisać, acz należą się jakieś dobre słowa na koniec. W żadnym wypadku nie jest to płyta jednoznacznie zła – przymykając na pewne sprawy oko, da się nawet przyjemnie słuchać; jeżeli ktoś prowadzi modny lokal, to „Convivial” idealnie nadaje się do puszczenia jako soundtrack do sączenia mojito w zaciemnionym pomieszczeniu. Fin to jednak klasa i mimo wyżej wymienionych wtop pewnej granicy nadal nie przekracza. Z drugiej strony szlachectwo zobowiązuje – nie można zadowalać się byle czym. Stąd nota jest, jaka jest.
Dziękuję za uwagę.