Aidan Baker & Tim Hecker
Fantasma Parastasie
[Alien8 Recordings; 14 października 2008]
„Rząd Kanady już wielokrotnie przepraszał za Briana Adamsa.”
Tym razem nie ma się czego wstydzić. Tim Hecker znajduje się na fali wznoszącej od dobrych kilku lat i szans na spadek formy póki co nie widać. Aiden Baker to członek duetu Nadja – brakującego ogniwa muzycznej ewolucji pomiędzy doom metalem a eksperymentalną elektroniką – zespołu tyleż ciekawego co słabo znanego. Ich wspólny album wydany został patriotycznie przez montrealskie Alien8, które posiada w swym katalogu pokaźny zestawu postaci znanych z eksplorowania estetyki hałasu (Merzbow, Aube, Masonna, Francisco López, Bastard Noise, Daniel Menche, itd.). Potrójnie kanadyjska kolaboracja wypadła więcej niż przyzwoicie. Na chwałę sztandaru z klonowym liściem.
„Słowa są pasywne, to tylko symbole, są martwe.”
Irytujące stało się nadużywanie słowa ‘ambient’ - również z pobudek marketingowych – wobec muzyki, która za nic nie chce być tylko tłem. Efektem słownej gimnastyki uprawianej w poszukiwaniu bardziej adekwatnych określeń są potworki w rodzaju „ambient noise”, świadczące tylko i wyłącznie o ubóstwie języka w obliczu nieskończonych możliwości ekspresji przy pomocy dźwięków. Odpuszczam przeto próby klasyfikacji i oklejania tagami. Komu twórczość Heckera nieobca, wie czego się spodziewać, pozostali dostają znakomitą okazję, by ją sobie przybliżyć. Jest to o tyle zasadna uwaga, że „Fantasma Parastasie” mogłaby z powodzeniem być jego kolejnym albumem solowym, jako że przepełniona jest patentami z poprzednich płyt. Z pewnością niesprawiedliwe byłoby stwierdzenie, że wkład Bakera jest nieistotny, ale temu wydawnictwu z pewnością bliżej do znakomitego „Harmony In Ultraviolet” niż utworów Nadji.
„Och przester!”
Ciężko wyróżnić warstwy, za które odpowiedzialni są obaj muzycy czy w jakikolwiek sposób zawyrokować o wpływie każdego z nich na kształt i charakter utworów. Wartością dodaną wobec solowych dokonań Heckera jest z pewnością znacznie większa ilość przesteru, rozdzierającego brzmienia gitary i syntetyczne drony już od pierwszych chwil albumu. Strzępy melodii, gitarowe riffy i głębokie linie basu wrzucone razem do kotła, bulgocząc mikro-erupcjami, rozstrajane na wolnym ogniu cyfrowych przeobrażeń, tworzą ściany dźwięku, których rdzeń, tylko z pozoru statyczny i ociężały, podlega subtelnym acz konsekwentnym modyfikacjom. Z drugiej strony mamy płynne struktury pedantycznie konstruowane z fortepianu, gitary czy fenomenalnie potraktowanych próbek chórów roztapianych w przemysłowych ilościach pogłosu i echa, spod których wyłaniają się zmorfowane drony, nieśmiałe melodie, a nawet soft jazzowa gitara („Auditory Spirits”). Z tych dwu podstawowych schematów wyłamuje się ostatni utwór, w którym samotny basowy dron ubarwiany jest jedynie elektrycznym podźwiękiem destrukcji składowych harmonicznych z najwyższych partii zakresu słyszalności.
„Słowo trans implikuje przekroczenie męczących uwarunkowań.”
Albumy takie jak ten przywodzą myśl, iż abstrakcyjna elektronika jest pewną odpowiedzią na istnienie wewnętrznej potrzeby doświadczania rzeczy wyjątkowych, wyrwanych z kontekstu codziennej rzeczywistości czy – jak sugeruje okładka – zdarzeń, które można uznać za nadprzyrodzone, wobec których strach jest równie silny co ciekawość. Te dźwiękowe konstrukcje funkcjonujące poza melodią, rytmem czy jakąkolwiek inną klasyczną strukturą nie sprzyjają kontemplacji, lecz narkotycznej wręcz intensyfikacji impresji danej chwili, przy okazji stojąc w opozycji do muzyki epatującej pseudowrażliwością, ale bez spinki i nadmiernego intelektualizowania. Zachwyt wynika z zaskoczenia. Utwory przechodzą w siebie płynnie i brak ciszy zdecydowanie pomaga w takim odbiorze. Szkoda tylko, że oniryczna podróż trwa zaledwie 35 minut.
„To jest właśnie piękne w muzyce – każdy dorabia do tego swoją bajkę.”