Various Artists
Big Blue Ball
[Real World; 24 czerwca 2008]
Choć już na poziomie trzeciego albumu solowego Peter Gabriel zdradzał zainteresowanie egzotycznym rytmem i ludową melodią, jego wyprawa w muzyczną puszczę na dobre zaczęła się w roku 1982. Wraz z wydaniem czwartego self-titled, wokalista przyjął rolę szamana new-age’u, teatralne stroje z Genesis zastępując quasi-maoryskim makijażem, a tradycyjną perkusję – afrykańskimi bębniarzami. Duch world-music unosił się nad multiplatynowym „SO”, z kolei „Passion” stanowiła kulminację wieloletnich starań, by w wiarygodny i harmonijny sposób pogodzić kultury całego niemal świata. Działalność Gabriela nie ograniczała się jednak li tylko do promocji własnej muzyki – nie bez przyczyny, sporo miejsca pod hasłem „world music” zajmuje na Wikipedii stworzony przez niego festiwal World of Music, Arts and Dance (WOMAD).
Peter Gabriel posiadał dla sztuki egzotycznych kultur wiele więcej zrozumienia niż inni artyści new-age’u, toteż jego rola była szczególna. Do pewnego momentu, pełny pokory, wokalista nie próbował naginać globalnej tradycji do potrzeb rockowej piosenki, ale raczej rockową piosenkę traktował jako pretekst. Coś zepsuło się w okolicach „US”, w 1993 roku. Opromieniony sukcesami „SO” i „Passion”, Gabriel uwierzył, że w stanie jest jeszcze dalej pchnąć swój eksperyment: nagrane wówczas utwory miały być egzotyczne bez szkody dla popowego formatu. Wyszła bryndza, a piosenkarz na 10 lat zaszył się w prywatnych studiach Real World.
W okresie „US” były frontman Genesis rozpoczął projekt, który niemal 18 lat czekać musiał na ostateczną realizację. W trakcie kilku sesji odbytych w pierwszej połowie lat 90., w Real World, zgromadzeni pod hasłem „recording weeks”, zaprzyjaźnieni artyści nagrywali muzykę, która złożyła się na płytę „Big Blue Ball”. Choć charakterystyczny śpiew Gabriela pojawia się ledwie w trzech utworach, nie sposób nie kojarzyć „Big Blue Ball” z jego nazwiskiem. Z tej przede wszystkim przyczyny, że ojciec projektu – Peter Gabriel, powtarza tu większość błędów, które popełnił przed piętnastu laty nagrywając „US”.
Lista współpracowników jest imponująca: od Natachy Atlas, przez Billy’ego Cobhama po Joe’go Strummera, który wprawdzie nie zagrał, ale na promocyjnych zdjęciach widać jak donosi do studia herbatę. Tak jak wykonawcy pochodzą z najróżniejszych części świata, tak znajdują się tu melodie, rytmy i instrumenty z każdego zakątka globu. Już sam zasięg produkcji musi robić wrażenie: na równych prawach, w obrębie jednego utworu egzystują afrykański rap, dixieland i drum’n’bass; w roli kleju występuje zaś tradycyjna pop-song. O ile popularne wtręty nie zawsze można zaliczyć do udanych, o tyle tematy przyniesione do studia przez egzotycznych gości robią piorunujące wrażenie (im mniej znane nazwiska tym lepsze efekty!).
I tak: Natacha Atlas i Hossam Ramzy porządzą w „Habibe”, egipską orkiestrę wykorzystując w charakterze instrumentu rytmicznego; w „Jijy” wysamplowany big band zagra jako akompaniament dla wspomnianego rapu z Afryki, a „Big Blue Ball” to po prostu błoga piosenka na niedzielne przed-południe. „Shadow” ozdabia nośna partia latynoskiej gitary i… namolny, syntetyczny beat. W tym miejscu trafiamy na pierwszy zgrzyt. Nawet w najlepszych partiach albumu, rewelacyjne tematy o dominację walczyć muszą z wszędobylskim popowym lepiszczem. Oczywiście przystępne brzmienie i zaraźliwe melodie są wartością samą w sobie, zdaje się jednak, że autor mixu (Stephen Hague) wraz z Gabrielem po drodze zatracili wiarę w wartość tych egzotycznych melodii, które przez lata kompilowali. Etap post produkcji usilnie starał się zabić w utworach „Big Blue Ball” pierwiastek doskonałości. I nie chodzi nawet o brzmienie popu, które się przez niemal dwie dekady „trochę” zdezaktualizowało. Chodzi o znaną maksymę, że nie poprawia się tego, co zostało zrobione dobrze. Elektroniczne przeszkadzajki, plamy syntezatorów i dyskotekowe beaty nie tyle celują w mariaż popu z tradycją, ile starają się (bez wiary w inteligencję słuchacza) uprzystępnić wystarczająco już przystępny album.
Przekombinowane „Big Blue Ball” popada więc w schemat typowej (a nie, jakby się marzyło, „gabrielowej”) produkcji new-age’u. Szczęśliwie, kastracja nie w pełni się producentom udała i część utworów obroni się sama. Raz jeszcze „piąteczka” dla mniej znanych kolegów z okolic Afryki i „thumbs down” dla zachodnich wymiataczy. Antyglobaliści, łączcie się!