Marnie Stern
This Is It And I Am It And You Are It And So Is That And He Is It And She Is It
[Kill Rock Stars; 9 października 2008]
Jedną z nielicznych rzeczy, jakich do tej pory brakowało w roku 2008, było mięso. Od stycznia przetoczyły się przez nasze uszy pompowane metale, łazanki-dubstepy, całe wiadra pedałków ze Skandynawii i taczki pełne space-jazdy. Ale z tym czystym mięsem to chyba jest jakiś problem. Listopad się zaczął, a gitar jak na lekarstwo. Wszędzie pic i dupny mastering, tvontheradia i haveanicelife’y. Tego, za czym tęsknię, było sporo na „Microcastle”, ale tam chłopaki przełamali jazdę różnymi dziwami i krążek stracił tempo (to żaden zarzut). No, a Polak nie Szwed, nie zawsze chce jadać jak w Ikei. Tak więc brakowało ożywczego białeczka, garści tłustych kawałków. I co? Stany, czyli hamburgery i sól w czekoladzie, zatrzymywanie wody w organizmie – z odsieczą przyszła kobieta. I co? To jest to i ona jest tym, i Ty jesteś tym, i to jest tym, i on jest tym, i ona jest tym, i to jest to, i tamto jest tamtym. JEST MIĘSO.
Tytuł beznadziejny, powiedzmy sobie szczerze już na początku. Aż prosi się, żeby płyta była słaba, bo wtedy można by jej i za tę naiwność dokopać. Ale zanim zdążymy to zrobić, Marnie odwraca nas razem z naszą uwagą i zaczyna ostro łoić, aż pośladki się czerwienią. Z początku ręką i miarowo, ale przed końcem wyciąga gitarę i... Mmm, like it! Może się słabo zrobić od tej przyjemności, gdy przypadkiem wyobrazimy sobie, że tak to będzie wyglądało przez następne 40 minut. Serce rośnie, gdy w „Transformer” nie zwalnia i z nieziemskim wokalem, na lightningboltowym riffie (wiadomo, od „In Advance Of The Broken Arm” to oni sponsorują pomysł na gitary) rżnie kolejne dwie popo-minuty. Potem jeszcze trzy i jeszcze cztery, i znowu cztery, i znowu cztery, i znowu cztery, i trzy, i trzy, i trzy, i znowu trzy. JEST MIĘSO.
Mam wrażenie, że gdzieś już to pisałem – nie można oprzeć się wrażeniu, że tak właśnie powinna wyglądać przyszłość popu, przynajmniej ta najbliższa. Mainstream dobrze chłonie te bardziej udane niezal-ekstrema, i jeśli ktoś nie przeoczy lekcji danej pod koniec zeszłego roku przez The Hood Internet (mam na myśli oczywiście „Absorb The Lipgloss”), to może z tego wszystkiego wykluje się coś jeszcze ciekawszego. Póki co mamy „This Is It...” i możemy skupić się na wybieraniu najlepszego kawałka pierwszej części tej płyty, najlepszego kawałka drugiej części i najlepszego kawałka następnej. Możecie płytkę podzielić na kilkanaście części i w każdej będziecie mogli znaleźć coś najlepszego. Dla mnie to będzie uroczo odlatująca melodia „Ruler”, utrzymana przez nieludzko dobrą perkusję, albo „The Crippled Jazzer”, które przez zaraz-coś-się-wydarzy-gitary mogłoby stać się soundtrackiem do trzeciej części amerykańskiej „Godzilli”. Albo „Steely”, gdzie Marnie udaje, że jest niewinną dziewczynką, albo rozbujane „The Package Is Wrapped”. Ok, w „Simon Says” czegoś brakło, ale nie jest to powód, żeby zwalniać. Jeszcze najlepsze „Roads? Where We're Going We Don't Need Roads”. Czegoś jeszcze nie omówiłem i właśnie nadeszła na to pora: teksty? I present two sides/ my hopelessness and my faith. Ja tam to wybaczam, każdy przecież miał w swoim życiu epizod z Cosmo (a w jednej z piosenek pojawia się nawet linijka prawie jak z Talking Heads – znajdźcie ją, mistrze). I wszyscy jesteśmy szczęśliwi. Sieroty po riot grrrlz mają przy czym grzać swoje seksowne ciała, wielbiciele Lightning Bolt mają co podrzucić swoim dziewczynom, które znają już wszystkie płyty Sleater-Kinney na pamięć. A ja mam mięsko.