Woven Hand
Ten Stones
[Sounds Familyre; 9 sierpnia 2008]
David Eugene Edwards, w Polsce idol garstki zapaleńców, a w Stanach człowiek instytucja, natchniony adaptator dzieł Violent Femmes, główna postać trwającego mniej więcej od początku tej dekady boomu na gotycki folk. Kilka niewyjaśnionych do końca czynników sprawiło, że nas to wszystko omija. To znaczy kogo omija, tego omija. Ja na przykład wiem, że jedną z najlepszych tegorocznych płyt jest „Broken Hymns, Limbs & Skin” O'Death. Ale to jeszcze nie dzisiaj. Teraz będzie o tym, że tu i ówdzie zaczyna coś świtać i coraz częściej można trafić na wzmianki o Woven Hand. Tak właściwie, to Edwards powinien cieszyć się u nas podobną popularnością, co na przykład Greg Dulli. Wprawdzie z usposobienia ciężko wyobrazić sobie dwie bardziej różne osobowości, ale ogólnie to aż roi się od podobieństw: pierwszy okres swojej świetności przeżywali w latach dziewięćdziesiątych, drugi w latach zero-zero. Gdzieś pomiędzy zmienili nazwy, wymienili część muzyków i zaczęli grać spokojniej i, jak to się mówi, „bardziej osobiście”. Na dodatek na początku kariery obaj mieli obleśne fryzury. I - co najważniejsze – w tym roku nagrali swoje najsłabsze płyty.
I tak, jak dostało się Dulliemu, tak i dla Eugene nie będzie teraz litości. Ciężko obyć się bez patosu, kiedy głównym tematem utworów jest nie kto inny, jak Bóg. Wiadomo, częsta przypadłość z balansowaniem pomiędzy przesadną pompą a konwencją piosenki „rockowej”. Wielkość Edwardsa polegała na tym, że z tematyką radził sobie zadziwiająco łatwo i naturalnie. Teksty uwiarygadniał swoim potężnym głosem i zaangażowaniem. Na dodatek poprzednie albumy Davida to nieliczne przypadki, kiedy przy opisywaniu płyty bez wstydu możemy użyć słowa „klimat”. To wszystko zdawało się być szczere, ale przyszedł 2008, i bach, gdzieś tu zrodziła się maniera i pogrzebała wszystko. Dla fana Woven Hand początek „Ten Stones” jest wręcz bolesny i najchętniej nic bym o nim nie napisał, ale z obowiązku coś machnąć trzeba. Do piątego utworu zespół młóci motywy znane już doskonale z wcześniejszych płyt (początek „Not One Stone” nic Wam nie przypomina?), wywołując solidną irytację. Bezsensowne wzmocnienie brzmienia i masywne gitary nie dość, że tworzą niepotrzebne zamieszanie, to dodatkowo zlewają kolejne piosenki w jeden bezbarwny korowód. W takich wypadkach powinno się pisać, że „materiał jest równy”, ale kiedy dodamy do tego słabe (w porównaniu z takim „Mosaic” czy „Consider the Birds”) melodie, początek płyty staje się nie do zniesienia.
Pierwszy przebłysk znajdujemy pod numerem piątym, ale to jeden z nielicznych wyjątków. „Iron Feather” pokazuje, że boss jeszcze się nie zmęczył, nie do końca. Potrafi zaśpiewać coś nowego, a i zespół postanowił mu tak nie przeszkadzać. „White Knuckle Grip”... ekhm, uhm, taa. Od tego momentu robi się dobrze i - jak na propozycję od takiego weterana - całkiem zaskakująco. Szkoda, że do końca już niedaleko. Jeszcze tylko „Kingdom of Ice”, które w tej sytuacji jawi się jako łyżka dziegciu w całkiem porządnej końcówce płyty. I ogólne sprostowanie na koniec: to nie jest album ze złymi piosenkami, tylko z piosenkami będącymi daleko za tym, co ten gość już zrobił. Ogólnie więc „Ten Stones” można sobie darować, ale przypomnienie o wcześniejszym dorobku Edwardsa tak przed pierwszym listopada – bezcenne.