Bohren & der Club of Gore
Dolores
[Ipecac; 10 października 2008]
Starałem się wyobrazić sobie nowy album Bohren & der Club of Gore i powiem Wam w sekrecie, że byłem pełen obaw. Niemcy od lat trzymają się sprawdzonej formuły, oczywiście ją rozwijając, ale właśnie tu pojawia się problem. Bo ile można ulepszać czy upiększać? Na horyzoncie pojawiła się wizja płyty solidnej, lecz bez błysku i odpowiedniego, mrocznego klimatu. Nie wiem jak, ale „znów to zrobili” i bez większego spinania się nagrali świetny materiał, dorównujący tym najlepszym.
Zapewne największym atutem twórczości naszych bohaterów jest zdolność tworzenia produktu mogącego przypaść do gustu osobom nie przepadającym za dark ambientem oraz jazzem. Ten jakże interesujący kolaż z miejsca stał się idealnym przykładem soundtracku do „nocnych wojaży po ulicach w dużym mieście”. I choć aktualnie w tej materii furorę robi Burial, to Anglik i tak będzie przegrywał ten pojedynek; przynajmniej do czasu, kiedy wreszcie nagra bardzo dobrą płytę, a nie tylko niezłą. Z drugiej strony muzyka Bohren & der Club of Gore kapitalnie sprawdzała się w domu; rzecz jasna w sytuacji, kiedy przez godzinę mogliśmy wyłączyć się z prądu. To wszystko na „Dolores” ponownie jest, jednak w jakby odmienionej formie. Z pewnym smutkiem muszę oznajmić, że saksofon został odsunięty mocno na drugi plan. Najwięksi fani pewnie złapią się za głowę i swój smutek zanurzą w alkoholu, ale spokojnie, nie jest źle. Był to manewr bardzo ryzykowny i rewolucyjny, jednakże sama muzyka w ogóle na tym nie ucierpiała, a wręcz nabrała innego, bardziej rzewnego wymiaru. Nie ma co ukrywać, iż doom jazz wprowadza dosyć specyficzną, depresyjną aurę. Oczywiście w dalszym ciągu są zauważalne ślady tej niezwykle zajmującej muzycznej ekspresji. Nie pozbyto się przecież skrajnie wolnej, fajnie-monotonnej perkusji, nabijającej rytm wywołujący dreszcze. Natomiast nieuchronnie zmierzam do ogłoszenia pewnego faktu – tym razem posępna elektronika gra pierwsze skrzypce; elektronika, która przez ostatnie lata była tłem nagle mocno wystrzeliła do przodu, stając się kręgosłupem (och, nie napiszę sercem, nie popadajmy aż w taki banał, proszę) „Dolores”. Jest w tym procesie wyczuwalna spora nieśmiałość, a także skromność. Chyba właśnie ten *motyw* jest kluczem do osiągnięcia sukcesu, tym bardziej, że rzeczone cechy fantastycznie korelują z dźwiękowym minimalizmem, tak ukochanym przez Bohren & der Club of Gore. Tym samym powstało dzieło inteligentne i fascynujące zarazem. Nie najlepsze, gdyż „Black Earth” wydaje się pozycją niezagrożoną na długie lata, natomiast jest to kolejna część, mogąca wprowadzić słuchacza w niesamowity trans, orbitująca gdzieś głęboko w wyobraźni, pobudzająca wreszcie instynkty, o których nie mieliśmy wcześniej pojęcia. Porażają kolejne pomysły, rozwlekające do granic możliwości kompozycje w ten sposób, że ani przez chwile nie spojrzymy na zegarek, bo nawet nie zdążymy. Nie ma tu miejsca na bezczynność, jest przestrzeń dla dźwięków majestatycznie pięknych, tajemniczo powolnych, tak jakby lekko zmetalizowanych (nie bez kozery panowie przyznają się do sporych inspiracji doom metalem).
Robi się ciemno, więc muszę kończyć. Wiadomo co za chwilę będzie lecieć.