Ocena: 5

The Wave Picture

Instant Coffee Baby

Okładka The Wave Picture - Instant Coffee Baby

[Moshi Moshi; 5 maja 2008]

Z lekcji nauka języka angielskiego w szkole podstawowej wyniosłem dwie rzeczy: tendencję do nadużywania języka Szekspira w codziennych wypowiedziach (te wszystkie damny, many, shity i fucki) oraz wpajaną mi nieustannie przez panią nauczycielkę zasadę Keep It Simple Stupid (w skrócie KISS). Z perspektywy czasu zauważam, że anglojęzycznych barbaryzmów używam więcej niż mniej (tendencja zbieżna z ogólnonarodową), a złotą receptę na zwięzłość i przejrzystość komunikatu zarzuciłem już dawno na rzecz zdań wielokrotnie złożonych, wtrąceń i silących się na erudycję elaboratów (tendencja odwrotna do powszechnego upraszczania wypowiedzi, szczególnie wśród młodzieży). Twórczość The Wave Pictures powinienem więc kwitować zaledwie lekkim drgnięciem brwi i rzuconym jakby od niechcenia, jak to na hipstera przystało, „fajne”. Jest jednak odwrotnie. Od pierwszego odsłuchu pałam do uroczego trio z malutkiej wsi Wymeswold (raptem tysiąc mieszkańców) pod Leicestershire szczerym uczuciem, które najlepiej oddaje tytuł kompozycji pilotującej medialną promocję albumu, „I Love You Like A Madman”.

The Wave Pictures nie przyświeca żadna wielka idea – grają, bo lubią, dla frajdy waszej i naszej, bo dzięki muzyce, którą tworzą, która przynosi wielu sporo radości, mogli zamienić małomiasteczkową nudę na wielkomiejską dżunglę Londynu (przykra konieczność) i zawitać tam, gdzie dotąd wybierali się wyłącznie za sprawą telewizji, internetu, w marzeniach. Właśnie, zaryzykuję tezę, że jako nieliczni przedstawiciele mnożącej się w nieskończoność brytyjskiej sceny indie, The Wave Pictures żyją, spełniając własne marzenia, czyli tak jak chcą i na własnych warunkach, bez szukania drogi na skróty, bez pchania się z butami w żywota innych.

Jednak teksty autorstwa liderującego formacji Davida Tattersalla rzadko kiedy dotyczą marzeń, skupiając się raczej na perypetiach dnia codziennego, miłosnych (nie)powodzeniach, nie do końca autobiograficznych (Everyone who knows me, knows I make up all this stories), urozmaiconych tu i ówdzie przyjemnym namecheckingiem (miłosna tęsknota w „Kiss Me” rozpisana na klasyczne albumu rocka jak „Pet Sounds” i „Sgt. Pepper's”) oraz sporą dozą ironicznego, momentami w duchu skeczy Monthy Pythona, humoru – I’ll buy you bra instead of pickled eggs, chocolate instead of chutney, good red wine instead of bad red wine, next time I remember your birthday. Momentami bywa jednak przejmująco, poetycko, morrisseyowsko wręcz, jak w otwierającym album „Leave The Scene Behind” z łamiącymi serce wersami David, you’ll always be a baby brother/ And you’ll always be a mother and son/ And you’ll always be somebody’s favourite pupil/ But you’ll never be a man that I want/ This is what she said to me... Ale bez obaw, wydźwięk płyty jest jak najbardziej pozytywny, a smutniejsze momenty służą jedynie przygotowaniu gruntu pod zaskakujący finał (I’m a tennis player playing on the both sides of the net/ And I’ll get you yet/ But this time you won’t forget my face) tudzież budujące przesłanie w stylu Get it out for the lads/ Get it up for the British!. W wymiarze tekstowym rzecz w sam raz dla fanów produkcji a la Little Britain czy Mighty Boosh.

W wymiarze muzycznym nie jest już jednak tak wesoło, bo album może co po niektórych mierzić prostotą, nadużywaniem konwencji gitara jak u The Smiths (myślę „Bigmouth Strikes Again”) plus kroczący bas (granie po prymach), drażnić bezpłciowymi balladami jak „Red Wine Teeth”, a nawet nieprzyjemnie zaskoczyć oklepanymi rozwiązaniami rytmicznymi. Ale uroczo, tak to chyba właściwe słowo, zaaranżowane piosenki jak „Cassius Clay” (tłumiony fingerpicking, chóralny zaśpiew w dziarskim refrenie), wspomniane już „I Love You Like A Madman” i „Kiss Me” (plus za powalające solo na ukulele), „Strange Fruit For David” z dziarską partią skrzypiec oraz kontestujące ostatnie dokonania Jensa Lekmana „Friday Night In Loughborough” pozwalają szybko zapomnieć o „drobnych” wpadkach. A te przypisać należy bez wątpienia przyjętemu już na samym wstępie działalności zespołu schemacie, z którego chłopaki dość niechętnie rezygnują. Szczególnie jeżeli spojrzymy na dorobek grupy: „Sophie”, debiut sprzed dwóch lat, i EP-ka „Just Like A Drummer”, która anonsuje zapowiadaną na przyszły rok płytę – wyraźnych różnić poza śmielszymi partiami dęciaków i częstszym użyciem dwugłosu na EP-ce a bezpardonowymi odwołaniami do klasyków gitarowego grania na debiucie nie słychać.

Ale nie tracę nadziei i kolejnej porcji „rock’n’rolla w duchu Chucka Berry’ego”, Velvet Underground, Dire Straits i Hefnera” podpisanej The Wave Pictures, podobnie jak długogrającego debiutu Let’s Wrestle, wyglądam z niecierpliwością.

Maciej Lisiecki (13 października 2008)

Oceny

Maciej Lisiecki: 5/10
Średnia z 1 oceny: 5/10

Dodaj komentarz

Komentarz:
Weryfikacja*:
 
captcha
 

Polecamy

statystyka

Przeczytaj także