Juvelen
1
[Hybris; 16 kwietnia 2008]
BANG BANG. Wejście „Don’t Mess” elektryzuje bardziej niż jakiekolwiek inne otwarcie płyty w tym roku. Jest jak nagły wystrzał z pistoletu, którego kule przebijają beczkę pełną tłustego czekoladowego kremu w postaci jednego z najbardziej zaraźliwych motywów syntezatorowych ostatnimi czasy. Rozedgrany w manierze karykatury Prince’a wokal Juvelena prowadzi ku euforycznemu refrenowi z groźnym don’t mess around with my love i spontanicznym oooh!. Popowej perfekcji openera „1” dopełnia coda, gdzie głos Szweda wciela się w rolę dodatkowego keyboardu, skacząc po nutkach w fenomenalnie zaczepny sposób. Robi to z „Don’t Mess” jeden z najtańszych didżejskich chwytów bieżącego sezonu imprezowego. Wiem, co mówię.
Jonas Pettersson, bo tak naprawdę nazywa się Juvelen, nie stworzył nowej jakości w piosence – stworzył za to najczulszy, najbardziej oddany hołd dla synth-popu, białego digi-funku i electro w mijających miesiącach. To tu traficie na wzorcowo przebojowe, kryształowe linie syntezatorów; tu jest dom miłośników perlistej, połyskującej produkcji; tu wreszcie znajdą się nieskazitelne dowody na to, że w popie ciało ma więcej do powiedzenia od duszy i rozumu. Juvelen gra z konwencją w cyniczny, wystudiowany sposób – nie sposób inaczej odczytać zarówno jawności inspiracji, jak i przerysowanego do granic strawności stylu śpiewania. Szwed bywa obleśny: jęczy, stęka, piszczy, chucha, wzdycha, sapie, wdzięczy się i uwodzi – robi wszystko, by tylko nie operować normalnie głosem. Pożycza melodie oraz groove Prince’a i mnoży je przez dwa. Puszcza oko w stronę meta-popu Scritti Politti i pokrywa swój własny jeszcze grubszą warstwą lukru. To prowadzi do pewnego paradoksu związanego z „1” – pozornie trudno o bardziej przystępny i chwytliwy album w tym roku, ale mierzyć się z nim oko w oko mogą tylko najwytrawniejsi koneserzy brzmień klasyfikowanych często pieszczotliwie przy użyciu pewnej wariacji w temacie słowa „homoseksualista”.
Na najprostszej płaszczyźnie, rozpatrywanej przez pryzmat przyjemności, hooków, licków, przydatności parkietowej, „1” zwyczajnie wymiata. Jak śpiewali Fleetwood Mac, you love making fun, czy jakoś tak. Oprócz openera do tańca porywają rytmiczna „Hanna”, słodka „They Don’t Love You” i zadziorna (no bo przecież nie sposób nie myśleć o piosenkach Juvelena jako dziewczynach) „Money Don’t Talk”. Pettersson ma też już na koncie majstersztyki w kategorii pościelowej ballady – cudowne jest kruche, wyszeptane „Watch Your Step”, ocierające się o wrażliwość Junior Boys z „So This Is Goodbye”, z kalkulatorową melodyjką w refrenie. Niewiele ustępuje mu reminiscencja przelotnego romansu, wzruszający closer „Summer-Spring”. Właściwie każdą z piosenek na „1” można pochwalić osobnym akapitem – problem tylko w tym, że przesłuchanie ich jednym ciągiem nie sprawia już tak dużej frajdy, jak konsumowanie w mniejszych porcjach. To jednak nie przeszkadza, żeby ogłosić z wielkim hukiem: MUZYKA KLAWISZOWA POWRACA!