Ocena: 6

Black Kids

Partie Traumatic

Okładka Black Kids - Partie Traumatic

[Mercury; 7 lipca 2008]

Piątka dzieciaków ze szkółki niedzielnej, czarnoskóre rodzeństwo przewodzące grupie grającej muzykę na wskroś białą i błyskawiczna kariera od zera do niezal sensacji muzycznej blogosfery. Black Kids, indie-popowy kwintet z Jacksonville w wiecznie słonecznej Florydzie, autorzy niespodziewanie smakowitej EP-ki „Wizard Of Ahhhs” z sierpnia zeszłego roku, najbardziej dyskutowany hype roku bieżącego po Vampire Weekend, zespół o którym pisano już chyba na wszystkie możliwe sposoby – że dali radę utrzymując poziom wspomnianej EP-ki, że nie podołali wysokim oczekiwaniom rynku, a debiutancki krążek zatytułowany przewrotnie „Partie Traumatic”, sięgając po kolokwializm, ssie, produkcja niedomaga, a piosenki straciły urokliwy, gówniarski sznyt (za konsoletą stanął Bernard Butler, ex-Suede). A prawda jak to w większości takich przypadków leży pośrodku.

„Partie Traumatic” to album momentami porywający, ale w ogólnym rozrachunku średnio-dobry, zaś Black Kids należy wrzucić do worka z napisem „Arctic Monkeys i tym podobne”. Brytyjczycy internetowej popularności zawdzięczają kontrakt płytowy z Domino Records, zaś Amerykanów już na wstępie całego e-zamieszania pod swoje skrzydła przygarnęła agencja Quest Management opiekująca się Arcade Fire i Bjork. W obu przypadkach inwestycje się opłaciły.

Nabycie debiutu Black Kids nie jest równoznaczne z wyrzucenie pieniędzy w błoto, znam jednak tysiąc lepszych albumów, na które wolałbym wydać swoje oszczędności. I jak na nieco zawiedzionego inwestora (I still buy CDs!) przystało, ponarzekam sobie. Że brzmienie mało selektywne (kakofoniczny utwór tytułowy), w moim skromnym odczuciu płaskie. Że część kompozycji zyskałaby na wywaleniu drażniących zmysł słuchu partii klawiszy – choćby marszowe „Listen To Your Body Tonight” z pomysłowo zaaranżowanym dialogiem black-kidsowego rodzeństwa na linii ciało (on) - ciała tego posiadacz (ona) – lub na ich lekkim rozbudowaniu („Love Me Already” otwiera okropnie komórkowa zagrywka keyboardu; utwór ratuje afrykańska końcówka á la Talking Heads) lub rozsądnym przesunięciu tychże na drugie tło jak to ma miejsce w zamykającym album „Look At Me (When I Rock Wichoo)” (taneczna perełka płyty z soczystym basem). Osobiste preferencje nakazują mi wytknąć swoistą krzykliwość piosenek (dziecinnie kampowy dwugłos pań w otwierającym płytę „Hit The Heartbrakes”) i zbiorowe skandowanie w stylu The Go! Team – jedynym miejscem, gdzie patent ów się sprawdza, jest przebojowy, już niemal kultowy, „I'm Not Gonna Teach Your Boyfriend How To Dance With You”.

Ale koniec z polowaniem na mielizny, wszak album urzeka (rozerotyzowane euro-disco w „Hurricane Jane”, plus za laserowy loop tuż przed wejściem refrenu). Emocjonalne rozedrganie podmiotu lirycznego natychmiast udziela się słuchaczom – ponownie „Hurricane Jane” z przejmującym fizyczną samotnością refrenem – a stonowany, acz wciąż skoczny „I'm Making Eyes At You” idealnie oddaje młodzieńczą bezradność w obliczu miłości niemożliwej. To nastoletnie niezrealizowanie, seksualne napięcie, dosłowność w jego wyrażaniu (puste łóżko, angst in the pants) tak odległa od sercowych rozterek dziewic ze szkół katolickich, to bez wątpienia motyw przewodni płyty, ale w pewnym stopniu także znak naszych seksualnie wyuzdanych czasów i epatującej na każdym kroku golizną rzeczywistości. Dzisiejsza młodzież beatlesowskie „I Want To Hold Your Hand” skwitowałaby zapewne salwą śmiechu i szczerym niedowierzaniem, ale przesłanie rodzeństwa Youngblood i spółki Don’t be scared to fall in love/ Cause you know love hurts pomimo całej banalności trafia w sedno sieci kompleksów i niepewności własnego ciała, tak charakterystycznych dla tej grupy wiekowej.

Przy całej sympatii dla Black Kids nie mogę się pozbyć wrażenia, że mimo wszystko to przydarzyło im się za szybko, że dobrze zrobiłoby im przegarażowanie jeszcze rok, dopracowanie materiału, organiczna praca nad własnym stylem, bo przecież posiłkowania się dorobkiem klasyków dziewiątej dekady (ABC, B-52s, The Cure, Echo & The Bunnymen, New Order, a nawet Prince) nie można nazwać inaczej niż drogą na skróty, obliczoną na poklepywanie po plecach kalkulacją (vide recenzja EP zespołu). Tym bardziej, że chodzą słuchy o zmęczeniu materiału ludzkiego, że grupa może poprzestać na jednym albumie. Szkoda by było.

Maciej Lisiecki (24 września 2008)

Oceny

Maciej Lisiecki: 6/10
Marta Słomka: 4/10
Przemysław Nowak: 4/10
Witek Wierzchowski: 4/10
Średnia z 11 ocen: 5/10

Dodaj komentarz

Komentarz:
Weryfikacja*:
 
captcha
 

Polecamy

statystyka

Przeczytaj także