Burst
Lazarus Bird
[Relapse; 16 września 2008]
Nie będę ukrywał, że poprzednia płyta Szwedów trafiła na listę moich ulubionych albumów ostatnich lat. Burst od samego początku proponował muzykę, którą najkrócej można było ochrzcić jako zmetalizowany post-hardcore. W 2005 roku wydali „Origo” i wydawało się, że wreszcie dotarli do wyznaczonego celu, a jeśli się postarają, mogą w najbliższym czasie bardzo poważnie namieszać w pierwszej lidze. Niestety, pochwały krytyków niespecjalnie przełożyły się na wzrost popularności. I choć był to na pewno milowy krok przybliżający ich do sukcesu, to zapewne brak natychmiastowych efektów spowodował poważne zmiany.
Pomimo kilkukrotnego przesłuchania „Lazarus Bird” trudno mi jednoznacznie określić, czy nowe pomysły wyszły samemu zespołowi na dobre. Nie ma oczywiście żadnych wątpliwości – album jest bardzo udany. Kwestia tylko taka, że jest o klasę gorzej niż na „Origo”. Cóż, porównanie mogło wyjść lepiej, ale odłóżmy te mało znaczące sprawy na bok. „Lazarus Bird” może kojarzyć się (a nawet powinien) z dokonaniami Yakuzy, Baroness i w mniejszym stopniu Amplifier. Rzeczywiście, są to jedynie luźne skojarzenia, lecz w pewnym sensie oddają to, co możemy usłyszeć na tym krążku. Burst przestał naśladować Cult of Luna czy Neurosis i postarał się wysmażyć dzieło, które jeśli nie zachwyci każdego, to przynajmniej zafrapuje oraz zostanie na długo zapamiętane.
Omawiane wydawnictwo, niczym dziecko z ADHD, pragnie co rusz zaskakiwać. Miast zwykłych podziałów zwrotka-refren-zwrotka panowie idą w stronę komplikowania sobie życia i implikowania co rusz interesujących motywów, z których najbardziej wyróżniają się zaskakujące zmiany tempa. Typowy metalcore’owy riff zostaje nagle zastąpiony chwilowym, akustycznym utyskiwaniem, a Linus Jägerskog dodaje swój charakterystyczny hardcore’owy krzyk, który także został poddany pewnym modyfikacjom. Do tego dochodzi okazjonalny, czysty śpiew, jednakże drażniący pewnym patosowym podejściem do sprawy, ale na szczęście nie pojawia się zbyt często. Jest również zdecydowanie więcej solówek, przez co gdzieś zanikło uwielbienie do „łamania” riffów, a także matematycznej precyzji. Burst zawsze skupiało się na kreowaniu odpowiedniego klimatu na rzecz porzucania ciężaru, natomiast na „Lazarus Bird” nie do końca tak jest. Zauważalny jest wyraźny podział na fragmenty spokojne (ocierające się czasem o skandynawską, post-rockową ekspresję) i na fragmenty pełne metalowych szarż. Zdecydowanie ciekawie prezentują się najbardziej rozbudowane kompozycje, trwające ponad 9 minut. Wylewają się z nich dziesiątki, najdziwniejszych pomysłów, świetnie ze sobą współgrających, w których pojawia się na moment nawet szczypta elektroniki.
„Lazarus Bird” rósł w oczach wraz z kolejnymi przesłuchaniami. Małe rozczarowanie spowodowane tym, że nie powstało „Origo II” uciekło. Burst ostro zaszalał i cholernie zaryzykował. Opłacało się - sądzę, że wreszcie zostaną także docenieni przez słuchaczy. Szefostwo Relapse może zacierać ręce. Jedynie szkoda, że gdzieś schował się (oby na chwilę) ten pierwiastek wyjątkowości, towarzyszący tylko nielicznym.