Silver Jews
Lookout Mountain, Lookout Sea
[Drag City; 17 Czerwca 2008]
Tegoroczna płyta Bermana jest mniej więcej taka, jak opisywane przeze mnie parę miesięcy temu ostatnie wydawnictwo Malkmusa – mocno zakorzeniona w amerykańskiej tradycji, nierozwijająca środków wyrazu stosowanych przez ww. artystów, ale jednocześnie dająca satysfakcję słuchaczowi. Postacie Bermana i Malkmusa z definicji mają zresztą dość sporo wspólnego; pomijając oczywisty wątek współpracy w połowie lat 90., obaj panowie od dekady z hakiem są jednymi z niewielu „pewniaków” na swoim poletku. Ceni się to tym bardziej, że takich gigantów jest coraz mniej – Smitha nie ma na tym świecie już kawał czasu, zostają, nie wiem, Bejar, Merritt, Leo (Ted, nie Beenhakker) i od biedy Oldham.
Tyle martyrologii, przejdźmy do meritum. Amerykańscy krytycy piszą, że „Lookout...” jest najlżejszą od długiego czasu płytą Silver Jews, i rzeczywiście tak jest, co zdaje się potwierdzać obecność skocznych (czy wręcz knajpianych) „San Francisco B.C.” czy „Aloysius, Bluegrass Drummer” lub też pozytywnego i żywego „Open Field” (idealny na singiel). Z drugiej strony tradycyjnie pojawiają się utwory z gatunku „chwyta za gardło”, tak jak doskonały, chyba najlepszy w zestawieniu „My Pillow Is The Threshhold”. Całość opiewa – niespodzianka – country’owy klimat, najbardziej odczuwalny chyba w „Candy Jail” i kawałku zamykającym płytę.
Utworów jest dziesięć i trzeba uczciwie przyznać, że są one bardzo dobrze napisane, denerwować może jedynie „Strange Victory, Strange Defeat”, a i tak głównie w refrenie. Wbrew pozorom (obczajcie mroczną i psychodeliczną okładkę, o co tu chodzi?) nie jest to płyta szaro-smutna, ale na pewno nie jest też wesołkowata. W ogólnym odczuciu jest to jednak jakiś album bez historii, niedający takiego kopa jak choćby tegoroczny Destroyer. Dlatego poprzestaniemy na sześciu, jednocześnie zachęcając do chociaż jednego przesłuchania.