The Verve
Forth
[EMI; 25 sierpień 2008]
Wychodząc z założenia, że teoretycznie pozory mogą mylić, postanowiłem jednak nie pisać tej recenzji przed przesłuchaniem albumu. I to był błąd, pozory miały rację, a ja bezpowrotnie straciłem godzinę swojego życia. No bo na przykład inne zbędne zmartwychwstanie w historii brytyjskiego przemysłu rozrywkowego, „The Second Coming”, miało chociaż żart w nazwie, natomiast nowe The Verve nie ma do zaoferowania nic, poza potężną dawką patosu, tak zgrabnie spersonifikowanego na tandetnej okładce „Forth”. Chmury rozstępują się, by ukazać nam niebiańską słodycz i promyczki słońca, po których spływa na nas łaska boska. Oto dostąpiliśmy zaszczytu, zostaliśmy świadkami zmartwychwstania. The Verve powrócili.
Od pierwszej minuty ktoś tu niewątpliwie próbuje dać słuchaczowi do zrozumienia, że obcuje z dziełem wybitnym. Na paletę środków perswazji składają się: gęste, dostojne, rozwleczone w nieskończoność, niemal prog-rockowe aranże, podniosły nastrój, zaangażowany wokal Ashcrofta i przekombinowane, grafomańskie teksty. Kontakt z rozrzedzonymi w ten sposób kompozycjami, takimi jak „Sit and Wonder” i „Numbness”, które pewnie na etapie demówek miały jakiś tam potencjał, jest jak płukanie żołądka. A z kolei „Appalachian Springs” słuchałoby się naprawdę dobrze, gdyby licznik zatrzymał się na czwartej minucie i oszczędził nam koszmarnego piszczenia, na które pozwala sobie uduchowiony Ashcroft. Absolutnym kuriozum jest „Noise Epic”, ośmiominutowe monstrum - nie wiem, może próba dialogu z „Bullet the Blue Sky” U2 - z motywem przewodnim w postaci zapalczywej kaznodziejskiej melodeklamacji, którą w finale zwieńcza histeryczna mantra.
Aż trudno uwierzyć, że dekadę temu The Verve potrafili pisać w miarę przebojowe, nieskomplikowane i lekkostrawne piosenki. Nieśmiałym nawiązaniem do takiej formuły i próbą wyważenia materiału na „Forth”, wydają się być ballady. Problem w tym, że wszystkie one są obleśnie przesłodzone, koszmarnie miałkie i przede wszystkim nudne. Ale faktycznie, odnotujmy in plus: słabe, balladowe The Verve i tak jest minimalnie lepsze od solowego Ashcrofta. Tyle że to naprawdę nie jest żadne osiągnięcie.
Bez wątpienia zabieg reaktywacji jest logicznym posunięciem w obliczu artystycznego samobójstwa wokalisty i niebytu pozostałych członków oryginalnego składu. The Verve po prostu nie mieli wyjścia i musieli zmartwychwstać, tyle że poza względami marketingowymi nic tego powrotu nie usprawiedliwia. Rozbuchane ego Ashcrofta, jego mentalne zwapnienie, wtórność i miałkość oferty nowego wcielenia grupy, to wszystko są rzeczy generalnie mało istotne. Jest przecież na świecie tyle dobrej muzyki.
Komentarze
[29 lipca 2011]
[26 lipca 2011]
[14 grudnia 2010]
[21 września 2010]
[7 maja 2010]