The Walkmen
You & Me
[Gigantic; 19 sierpnia 2008]
Ja: Przesłuchałeś?
Ty: Co?
Ja: No, nowego Walkmena. Błagam, nie denerwuj mnie, bo i tak miałam parszywy tydzień, a tę płytę pożyczyłam ci sama-nie-pamiętam-jak-dawno-temu, więc doskonale wiesz o co mi chodzi. Nie wierzę, że chociaż raz nie włączyłeś z dzikiej ciekawości, żeby sprawdzić, czym się tak zachwycam, a potem mnie wyśmiać, że się nie znam.
Ty: Może i włączyłem.
(pięć minut niezręcznej ciszy, oczekiwania na ciąg dalszy)
Ja: Dobra Michał, sam tego chciałeś, żarty się skończyły, zarzucaj swoje głębokie przemyślenia, bo tracę cierpliwość.
Ty: A co z tego będę miał?
Ja: Nie powiem twojemu staremu, że to ty zarysowałeś mu pół samochodu parkując na ręcznym. Sądzę, że twoje przepraszam, nie zwróci mu za lakiernika.
Ty: Okej, przekonałaś mnie. Widać, że dawno nie słuchałaś tej płyty.
Ja: Czemu?
Ty: Bo ona wypiera z człowieka zło, przeciwdziała spinaniu, relaksuje, rozczula, utula do snu kołderką.
Ja: Fakt, brzmieniowo The Walkmen zdelikatnieli. Wrócili do estetyki z debiutu, z tą różnicą, że na „You & Me” wyraźnie słychać, że wydorośleli, nabrali doświadczenia - każdy utwór został nagrany z wielką (ale nie kłującą w oczy) precyzją i świadomością.
Ty: Czy ja wiem, czy to kwestia wydoroślenia... Może raczej wyższego budżetu, za który mogli pozwolić sobie na pedanterię. Ale Leithauser na pewno nie próżnował, urabiając głos wódą i fajkami. Hehe, przez to teraz bliżej im wokalnie do Two Gallants, Band Of Horses, czy Mountain Goats. Momentami przypomina mi nawet Roda Stewarta.
Ja: Jezu, ty wciąż słuchasz tych Americansongbooków?
Ty: Wszystkich trzech.
Ja: Z kim ja rozmawiam... Na temat tych wydawnictw spuszczam kurtynę milczenia. A wracając do Leithausera, powiem ci, że z dykcją u niego jakby trochę lepiej, bo w części piosenek nawet zrozumiałam o czym śpiewa. „Bows + Arrows” było dla mnie wielkim znakiem zapytania, jeśli chodzi o teksty, zanim nie podparłam się jakąś stroną.
Ty: Eee, mi się zdaje, że to bardziej z powodu przejrzystości aranżacji (chociaż „przejrzystość” to chyba nie jest dobre słowo). Po prostu nie ma w nich pseudo-shoegaze'owo-noise'owych hałasów, jakie starali się wytworzyć na „Bows + Arrows”, tego zagłuszającego szumu i przebrzmień. Słychać, że z Jesus And Mary Chain przerzucili się na romantyzm Waltera Scotta. Gdyby dodać im orkiestrę...
Ja: Racja, wyraźnie nawiązują do przełomu lat 50. i 60. Rozproszone gitary, echa, przytłumiona perkusja, która chwilami brzmi jak uspokojone afrykańskie kotły. Z bardziej folkowym niż rockowym zacięciem. To wszystko ozdobione lekko obniżonymi klawiszami, tworzy bardzo klimatyczna i spójną całość.
Ty: Jak za pierwszym razem słuchałem tej płyty, zdawało mi się, że aż za spójną, ale przy bliższym poznaniu, zauważa się, że każdy z utworów, ma w sobie coś co odróżnia go od reszty. Choćby ten przeszywający opener „Donde...” coś tam, coś tam. Chyba robię się sentymentalny, ale słysząc „Red Moon”, odkrywam w sobie pokłady wrażliwości, o jakich nie miałem pojęcia, a jak on śpiewa: It's gonna be a good year wydaje mi się, że pomimo, że u mnie na uczelni nie ma warunków, wygram z sesją 2:0.
Ja: Jesteś nie sentymentalny, a łatwowierny. Odkąd cię znam, to ty jesteś pragnienie, a sesja to sprite.
Ty: Dzięki za moralne wsparcie.
Ja: Zawsze staram się pomagać innym. Ale wiem o co ci chodzi, w „You & Me” najbardziej spodobał mi się ten prosty, niekłamany urok. Nie ma tu kombinowania, udziwniania, silenia się na oryginalność. To płyta, której wszyscy czasem potrzebujemy - napawająca nadzieją i pozytywną energią.
Ty: Mhm, całkiem nieźle jak na czternaście piosenek o Mnie i o Tobie.
Ja: No jasne.