Brian Eno & David Byrne
Everything That Happens Will Happen Today
[własnym sumptem; 18 sierpnia 2008]
Historia współpracy Davida Byrne’a i Briana Eno jest historią odnalezienia się dwóch bratnich dusz. Eno zobaczył w Byrnie swoją idealną kopię – wyobcowanego, dziwacznego, piekielnie utalentowanego i opętanego chorobliwym perfekcjonizmem pracoholika. Tylko największy fantasta jest w stanie wyobrazić sobie karierę Talking Heads i Davida Byrne’a bez tego angielskiego producenta, nazywanego niekiedy pół żartem pół serio George’em Martinem nowojorczyków. Kawał historii. Dlaczego więc premiera „Everything That Happens Will Happen Today” nie wzbudziła należytego zainteresowania? Nie pomogły w tym na pewno zabiegi muzyków: przekazywanie sobie niemalże pocztą pantoflową informacji o powrocie po ponad dekadzie do tej przecież legendarnej kooperacji, zero promocji, brak teledysku do pierwszego singla i w końcu ciche wydanie krążka w sieci. Nie wiem, może na ten album niezdrowo czekali tylko tacy maniacy jak ja. A może ten album miał trafić właśnie tylko do takich maniaków jak ja.
W którym miejscu znajduje się dziś twórczość Davida Byrne’a i Briana Eno? Snute w prasie porównania do „Little Creatures” wydają się o tyle zasadne, o ile dotyczą pewnej dozy przystępności i konwencjonalności tkwiącej w obu wydawnictwach oraz faktu, iż „Little Creatures” (chyba obok „True Stories”) i „Everything That Happens…” stanowią najbardziej „białe” pozycje czy to w dyskografii Talking Heads w przypadku pierwszej, czy szeroko pojmowanej współpracy na linii Eno/Byrne w przypadku drugiej. Eksploracja egzotycznych muzycznie pejzaży wpisana jest w statut postaci Davida Byrne’a – Talking Heads w opozycji do punkowego „mainstreamu” CBGB’s sięgało, by wymienić tylko kluczowe inspiracje, po funkowe brzmienia Parliament, disco sygnowane przez Chic, rdzenny gospel i – z biegiem lat – także po dźwięki Tropicalii. To wszystko przeciwko „spectorowskiemu” punk rockowi Ramonesów. Co więcej, „My Life In The Bush of Ghosts”, w teorii poprzedzające opus magnum nowojorskiego kwartetu (czy może raczej w owym czasie, kwintetu) „Remain In Light”, rozwijało dwa kluczowe momenty „Fear Of Music”: „I Zimbra” oraz „Drugs” i stanowiło bodaj najbardziej radykalne i twórcze w całej historii białej muzyki rozrywkowej odwołanie do Czarnego Lądu i Bliskiego Wschodu.
Nie dziwiły więc wygórowane oczekiwania wobec młodszego o 27 lat następcy i ciche wypatrywanie czegoś ekscytująco nowatorskiego. Z drugiej zaś strony wielofrontowa twórczość Briana Eno i Davida Byrne’a, zwłaszcza z dzisiejszej perspektywy, układa się w nadzwyczaj logiczną i misternie skonstruowaną całość. Każdy jej element stanowi konsekwentne następstwo poprzedniego, na każdym albumie znajdziemy kiełkujący kształt przyszłego dzieła. Nadludzki porządek i spójność tego przecież ogromnego dorobku artystycznego przerażają mikroskopijnymi detalami. Czy zatem dla kogoś, kto uważnie śledził aktywność tych dwóch panów w przeciągu ostatnich 15 lat z hakiem, „Everything That Happens…” może być zaskoczeniem? Nawet po jednym z pierwszych kreatywnych komentarzy Davida Byrne’a dotyczących rewolucyjnej dystrybucji krążka „In Rainbows” Radiohead w Internecie i jej następstw dla rynku muzycznego, sposób wydania nowej płyty duetu wydawał się niemalże oczywisty. Płyta ta stanowi zatem koherentną kontynuację ostatnich solowych albumów Byrne’a, zwłaszcza „Grown Backwards”, i stonowanej oraz dalekiej od dawnej ekstrawagancji produkcji, jaką Brian Eno oferował ostatnio Paulowi Simonowi czy, we fragmentach mniej stadionowych, zespołom Coldplay i U2; pisząc o późnych produkcjach Eno, mam na myśli, niestety, dokładnie wszystko to, co ukrywa się pod pojęciem późnych produkcji Eno, włącznie z niekontrolowanym cytowaniem samego siebie.
Ktoś powie: „geriatryczny pop” i ciężko zaprzeczyć tej uwadze. Niewątpliwie duet dotarł do etapu, w którym niewiele da się już wymyślić poza garścią zgrabnych (za to jak zgrabnych), nieco archaicznych kompozycyjnie, eleganckich numerów. Jakoś jednak mnie wzrusza i fascynuje obserwowanie tej wieloletniej metamorfozy autorów „My Life In The Bush of Ghosts” – od neurotycznych, paraliżujących fobii (istnieje lepszy longplay w tym temacie niż „Fear Of Music”?) i obsesyjnego szukania idealnego albumu pop (bo przecież w swojej wizji Brian Eno wydaje się być wyznawcą podobnej Brianowi Wilsonowi filozofii), po stopniowe odnajdywanie naturalnej harmonii – w muzyce i życiu - choćby kosztem płynnego osłabienia kreatywności środków wyrazu. Miejscami bowiem „Everything That Happens…” wkracza w rejony już dawno spenetrowane przez tych dwóch autorów. Nota bene są to kawałki najsilniej uciekające na albumie od tradycyjnych rozwiązań: nerwowy, punktualny groove „Poor Boy”, stanowiący jedyny chyba punkt wyraźnie odsyłający do estetyki „My Life In The Bush Of Ghosts” i „Remain in Light” czy ukrywające się pod indeksem trzecim „I Feel My Stuff”, otwierane przez jazzujące klawisze bliskie „A Small Plot Of Land” z „Outside” Bowiego i Eno; zresztą rozdrażniona atmosfera tego utworu, podgryzana gitarą Phila Manzanery, niezbyt daleko umyka od charakterystycznych cech albumu Davida Bowiego.
Czym jednak byłaby propozycja tego tandemu pozbawiona afroamerykańskich elementów? Lwią część albumu zajmują kompozycje ochrzczone przez autorów mianem „electronic gospel”, którego kwintesencję stanowią zanurzone w elektronicznych bajerach Eno rozbujane dęciakami „Life Is Long” i podniosły tytułowy utwór prowadzony przez subtelny wokal Byrne’a i emocjonalną partię fortepianu ku wybuchającemu chóralnemu finałowi. Zresztą lider Talking Heads zdaje się być na tym wydawnictwie w najlepszej formie wokalnej od lat, a jego refrenowe harmonie z Brianem Eno, będę się przy tym upierać, stanowią jedno z najciekawszych połączeń barw głosów, co wraz z cudownie selektywną produkcją albumu, uwypuklającą klarowną i precyzyjną grę młodych, okołojazzowych muzyków zaproszonych do sesji nagraniowej, brzmi fantastycznie. Najjaśniej wypada singlowe „Strange Overtones” – idealnie skrojona, czterominutowa piosenka pop z rewelacyjnym solo Roberta Wyatta na bębnie obręczowym, której nie sposób odczytać inaczej, niż jako błyskotliwą i odrobinę autoironiczną aluzję do historii współpracy Byrne’a i Eno.
„Everything That Happens Will Happened Today” zdaje się żyć własnym tempem, wybierać boczne, zapomniane ścieżki i konsekwentnie nimi kroczyć. Świetna, ciepła płyta dwóch gości, którzy postanowili zlekceważyć swoją posągowość i po prostu sobie pograć – bez presji i oglądania się na mody.