Conor Oberst
Conor Oberst
[Merge; 5 sierpnia 2008]
Nie wiem jak wy, ale ja w Oberscie od nowego Dylana, wolę widzieć spadkobiercę „poetów przeklętych"- Baudelaire’a nurzającego się w paryskim spleenie albo Verlaine’a zamieniającego w rymy swoje pijane wizje. Wolę młodego, z lekka hamletycznego chłopca z przerostem samowiedzy przy jednoczesnym niedorozwoju woli od wieszcza narodowego, tak-bardzo-amerykańskiego artysty-aktywisty, grającego duety ze Springsteenem (gdybym chciała być złośliwa, zanuciłabym teraz baby, your „ Magic” is working). Wolę kogoś, kto swoją trochę gorzką wrażliwością, idealnie wypełniał lukę pomiędzy na jakiś czas odstawiającym prozac Jamiem Stewartem, snującym filozoficzne rozkminki Isaakiem Brockiem i subtelnym liryzmem Sufjana Stevensa od dwudziestokilkulatka, który zaczął się zmieniać w chodzącego dinozaura. Wreszcie, wolę kogoś, kto nie pisał nieważnych piosenek, ale w każdej z nich zamykał cząstkę swojej osobowości.
Dlatego w samolotach powinna wisieć tabliczka ostrzegająca przed słuchaniem „At The Bottom Of Everything” w trakcie lotu. Dlatego nikomu nie przeszkadza szczeniacka nutka pretensjonalności w „Lover I Don’t Have To Love” czy „Take It Easy (Love Nothing)”. Dlatego z każdą minutą, nawet budzącej mieszane uczucia „Cassadagi”, Oberst podświadomie zmuszał słuchacza do silnego emocjonalnego zaangażowania, poniewierał, chwytał za serce, tłamsił i wykręcał, a potem zapewniał kieszonkowe katharsis. Dlatego też album, który zafundował nam solo, nie ociera się nawet o poziom „I’m Wide Awake, It’s Morning”. Nie czuć na nim tego dystansu, jaki prezentował nagrywając z Bright Eyes (ktoś jeszcze pamięta ten oszukany wywiad z „Fevers & Mirrors”?), nie czuć namacalnego autentyzmu każdego słowa. Co gorsza - wieje nudą.
Nie zrozumcie mnie źle, Oberst jest artystą zbyt zdolnym, by dać nam rzecz bez wartości, tak więc i na solowym krążku znajdują się perełki – obiecujący opener „Cape Canaveral”, rzewne „Lenders In The Temple” czy moje ulubione „Milk Thistle” (gdyby każdy umiał tak genialnie pisać o tym, że chce zachlać się na śmierć, współczynnik samobójstw z pewnością by się podwoił). Niestety reszta rozczarowuje, mimo że może coś tam we mnie drgnęło, gdy okazało się, że Danny Callahan umiera na białaczkę, jednak od razu bledło przy rozpaczy „Padriac My Prince” z „Letting Off Happiness” (I had a brother once/ He drowned in a bathtub, /Before he had ever learned how to talk/And I don't know what his name was, but my mother does/I heard her say it once, /Padriac, my prince/ I have all but died from the sheer weight of my shame/ You cried but no one came,/ And the water filled your tiny lungs/ Appear, my dear, and cry for me ). Za bardzo czuć, że Conor uwierzył, że może być nowym Dylanem. Nie żebym miała coś do Dylana, ale w Oberscie najbardziej lubię Obersta.