Ocena: 3

Kleerup

Kleerup

Okładka Kleerup - Kleerup

[EMI Sweden; 19 maja 2008]

Czas przestawić zegarki i wyrzucić kalendarze. Chyba już wszyscy połapali się, że żyjemy w latach osiemdziesiątych, nawet ci, dla których to nie jest powtórka z rozrywki. W samym tylko roku bieżącym, na skutek intensywnego eksploatowania wątków z dziewiątej dekady ubiegłego wieku, na nieboskłonie zarysowało się bogate spektrum doznań, barw i dźwięków. Niewinno-proustowskie opowieści M83 o młodości, zakwitaniu i pierwszych ważnych uczuciach; tandetne disko-romanse Cut Copy, wyłącznie dla pięknych i bogatych; zmartwychwstały, tradycyjnie androgyniczny Prince, pod postacią Juvelena; w końcu stęchły powiew peerelowskich dansingów, z Frankiem Kimono nawołującym do promiskuityzmu w motoryzacyjnych okolicznościach przyrody. Kanciasty ten kolaż. Do tego wszystkiego czas teraz dorzucić… Stop! Stop! Plagiat! Cięcie! To już było! Znowu.

Teraz już nie jest tak łatwo, teraz trzeba naprawdę mieć genialny pomysł, żeby coś jeszcze wnieść do tematu i oczywiście, co widać po ocenie, Kleerup go nie ma. A przecież znamy, pamiętamy i lubimy „With Every Heartbeat”, które tu znowu się pojawia, tym razem po nieco żałosnej roszadzie autorów, dla odmiany z dopiskiem: „With Robyn”. Album sprowadza się do usilnych prób powtórzenia sukcesu zeszłorocznego singla tejże/tegoż. Jak to wygląda w praktyce? Mamy garść piosenek, ze szwedzkimi koleżankami Kleerupa na wokalach, rozgraniczonych instrumentalnymi przerywnikami. Problemów jest parę. Po pierwsze, wszystkie te instrumentale, w najlepszym przypadku projekcje naspidowanego Vangelisa, komponującego pod kątem tegorocznego Pekinu, brzmią jednakowo, monotonnie i są zupełnie niepotrzebnie rozwleczone tak, by udawały pełnoprawne utwory, którymi przecież nie są. Po drugie, skoro najlepsza na albumie (powtórka z Robyn się nie liczy, co?) jest kolaboracja ze skądinąd niespecjalnie ciekawą Lykke Li (ileż można jechać na tej samej, średnio odkrywczej manierze wokalnej?), to znaczy, że dobrze nie jest. Okej, o ile „Music for Girl” może się podobać, bo to takie śmieszne, kabaretowe elektro, to „3am”, jakaś taka nowa ABBA, już w żadnym wypadku nie. Ale i tak prawdziwa tragedia zaczyna się, gdy na scenę wchodzi moja ulubiona Neneh Cherry (też Szwedka, tak). Przecież to się nie miało prawa udać. Neneh coś tam próbuje śpiewać, nieprzyjemnym, pogniecionym, stłamszonym głosem, delikatnie odjeżdżając w swoje, zupełnie nie na miejscu, soulowe rejony, w tle mamy siermiężny neo-radziecki podkład i pompatyczny chór dzieciątek, a przekaz mówi: nie idźmy na wojnę! Koszmar, tragedia, blamaż, czarna rozpacz, syf na stole, brudna wanna. Koniec.

Na miejscu Kleerupa poszedłbym na długi spacer, następnie wziął ośmiogodzinny zimny prysznic, schowałbym ego do dolnej szufladki i zamknął na klucz, klucz wyrzucił, siadł przy biurku, rozgrzał klawiaturę i przyrządy studyjne, wyprodukowałbym kilkanaście singli młodym, obiecującym piosenkarkom, odłożył coś na koncie, może na lokacie, dorobiłbym się wreszcie bardziej wyrazistego stylu i dopiero wtedy pomyślał o albumie. Ale nie jestem Kleerupem.

Łukasz Błaszczyk (23 sierpnia 2008)

Oceny

Kasia Wolanin: 5/10
Maciej Lisiecki: 5/10
Kuba Ambrożewski: 4/10
Piotr Szwed: 3/10
Średnia z 7 ocen: 4/10

Dodaj komentarz

Komentarz:
Weryfikacja*:
 
captcha
 

Polecamy

statystyka

Przeczytaj także