Maybeshewill
Not For Want Of Trying
[Field Records; 12 maja 2008]
Patrząc na dzisiejszą post-rockową scenę, wciąż się zastanawiam, kiedy nadszedł główny moment wielkich zmian. Wystarczy porównać aktualne gwiazdy z zespołami, które święciły triumfy przede wszystkim kilka lat temu. Slint, Tortoise, trochę później GY!BE czy Mogwai (akurat ta grupa właśnie zjada swój ogon) jawią się aktualnie ekipami nie z tego świata. Za pomocą często oszczędnych, ale tradycyjnych środków typowa forma piosenki zanikała na rzecz długich improwizacji, pozbawionych technicznych popisów oraz niepotrzebnych dźwięków. Dziś, kilka lat po największym boomie post-rocka, młodsze ekipy dobrnęły do miejsca, którego nie potrafią w żaden sposób ominąć, na domiar złego zaczęły bratać się z ckliwymi melodiami, zapominając o kreowaniu odpowiedniego klimatu. Eksperymentowanie nagle przestało być atrakcyjne, a języczkiem u wagi stało się tworzenie utworów, mających znamiona przebojów.
Przyczyną takiego stanu rzeczy są zespoły pokroju Maybeshewill. Formacja na pierwszy rzut oka przyjemna, sympatyczna i w żaden sposób nie groźna. Jednakże podczas słuchania płyty wszystko wyłazi na wierzch i pełza. Łzawość Sigur Ros, sentymentalizm God Is An Astronaut, bajkowość Caspian, rzewność 65daysofstatic (zresztą większość materiału brzmi niemal jak odrzuty z sesji 65) oraz uległość wobec schematu cicho-bardzo głośno-cicho a la Explosions in the Sky – w takiej kolejności. Brakuje zatem choćby pierwiastka oryginalności tudzież skrawka własnych rozwiązań. Zamiast tego znajdujemy na „Not For Want Of Trying” powtórkę z rozrywki. Co najgorsze, Anglicy kompletnie tego nie widzą i zdaje się, że w tych kilku utworach implikują wszystkie swoje doświadczenia, przez co materiał jest teoretycznie szczery i na dodatek uduchowiony. Piję rzecz jasna do fanów, dla których zapewne Maybeshewill jest czymś więcej niż zwykłym zespołem, a grana przez nich muzyka to wyższa sztuka. Nie, niestety nie. Jeśli w latach 90. w post-rocku poszukiwano nowych środków wyrazu, świeżych pomysłów i marzono o ekscentrycznych muzycznych podróżach do niewiadomogdzie, to teraz rzuca się pseudo-emocjonalne ochłapy, które tak naprawdę nic nie znaczą i są wypełnione sztucznością do granic wytrzymałości. Nie ma żadnego elementu zaskoczenia, czegoś przy czym można by było się zatrzymać. Pozytywne wrażenie może jedynie robić umiejętność pisania bezkolizyjnych piosenek, wyliczonych co do sekundy, lecz sunących na tyle szybko, by nie narobić ogromnego bałaganu. Tak więc bezboleśnie, a zarazem bez jaj. Po co w ogóle wychodzą takie płyty?
Komentarze
[20 lutego 2012]
[28 października 2009]
ciary na plecach niesamowite
[29 sierpnia 2009]