Wire
Object 47
[Pinkflag; 7 lipca 2008]
Simon Reynolds w swojej książce „Rip It Up And Start Again”, poświęcił trochę miejsca na opisanie tego, jak nauczyciel Watford Art College, Peter Schmidt, podwoził do Londynu dwudziestoparoletniego Briana Eno, kolegę po fachu - Mayera, wraz z jego nieopierzonym jeszcze uczniem - Colinem Newmanem. Ciekawe, czy liderowi Wire in spe choćby przyszło wtedy do głowy, że pierwszą naprawdę popową płytę, nagra dopiero po pięćdziesiątce. Mimo, że nie nawiązał współpracy z Eno, to owe podróże jeszcze grubo przed powstaniem wspomnianego zespołu, ukształtowały w Newmanie dojrzałego i świadomego artystę, który nie zadowolił się ignorancją punku, ale tak jak Talking Heads, postanowił iść własną drogą – wyróżniającą się minimalizmem i elegancją. Co więcej, nieograniczani przez EMI, które nie wyłożyło kasy na kręcenie teledysków, twierdząc, że muzyki w telewizji się nie sprzeda, możliwe, że tak jak Byrne i spółka, Anglicy staliby się jednymi pierwszych ulubieńców MTV. Gdyby nie fakt, że w latach 70. o muzyce w formie plików komputerowych nie śpiewali nawet tacy porąbani fani Philipa K. Dicka jak cyberpunkowcy z Chrome (wczujcie się – ich największe hity to piosenki w stylu „All Data Lost” czy „Chromosome Damage”), Wire pewnie jako pierwsi zagraliby wytwórni na nosie, puszczając kolejny album właśnie w tej formie. Ze względu na ograniczenia techniczne, zamiast tego zdecydowali za pieniądze przeznaczone na promocję „154”, urządzić przedstawienie zatytułowane „People In The Room”, które bardziej przypominało performance niż koncert (nie pojawiła się praktycznie żadna kompozycja z krążka). Szefostwo EMI wychodziło z siebie, a sam zespół po tak efektownym samobóju usunął się w cień na całe pięć lat, żeby już nigdy nie odzyskać pełni chwały. Mimo to Wire bez wątpienia byli jednymi z najważniejszych przedstawicieli post-punku, inspirując grupy takie, jak R.E.M, The Cure czy Guided By Voices.
Równo trzydzieści lat od wydania „Chairs Missing”, wychodzą nam naprzeciw z zupełnie nową propozycją, która chociaż jest pierwszą płytą nagraną bez gitarzysty Bruce'a Gilberta, będącego obok Newmana i Lewisa kluczowym członkiem zespołu, zdaje się być ich najlepszym albumem od czasu „154”. Jeszcze nigdy utwory Wire nie były tak blisko popowości singla „Outdoor Miner”, zmieszanego z estetyką lat 80. obecną na „The Ideal Copy” czy „It's Beginning To And Back Again”. Nośne melodie, składające się jakby z trzech ułożonych na sobie warstw (dobitny wokal, wyraźnie zarysowana linia basu i sekcja rytmiczna, oraz elektroniczne wstawki syntezatorów wraz z zepchniętymi w tył dźwiękami gitar), nie straciły nic z eklektycznej dostojności pierwszych krążków grupy. Teksty Lewisa oparte bardziej na zabawie słowem i jego współbrzmieniem z instrumentami (Demolition, substitution, resolution, evolution/ Devaluation, inspection, abjection, deselection/ Resurrection, insurrection, defection, disaffection/ Premonition, motivation, inspiration, intoxication - genialna wyliczanka przecież!), niż tworzeniu sensu znaczeniowego, wciąż oscylują wokół dadaistycznych wypraw w poszukiwaniu nowych obszarów absurdu, rozkładających typową narrację na czynniki pierwsze. Tak jak to było w przypadku „Outdoor Miner”, będącego w rzeczywistości piosenką o robaku, którego nazwa (serpentine miner) wpadła w ucho Lewisowi, podczas słuchania programu przyrodniczego w radiu. Owa nietuzinkowa poetyka połączona z osadzoną w elektronicznych teksturach perkusją Roberta Gotobeda i mocno uwydatniającym hipnotyczną rytmikę basem, wpisują się w to, co już w 1977 roku zespół określił mianem „poszukiwania tzw. Czynnika X”. Jego zadanie polega na wprowadzeniu słuchacza w stan niepewności, wystawiania go na ciągłą dezorientację. Pomysł ten bardziej niż przestrzenności pierwszych albumów Eno, Wire zawdzięczają swojemu producentowi z czasów kontraktu z EMI - Mike'owi Thorne'owi, który miał znaczny wpływ na kształt „Chairs Missing” oraz „154”. Wprowadził ich w świat elektroniki i syntezatorów, zarażając fascynacją nowinkami technicznymi i ambientem (szczególnie Gilberta i Lewisa, którzy optowali za tym, by zespół szedł właśnie w takim kierunku), ale jednocześnie pchał ku popowo-psychodelicznym brzmieniom, nawiązującym do halucynogennej, połamanej logiki Syda Barretta.
Wire w zwyczaju mają nie tyko zabawy słowne, ale też eksperymentowanie z melodią i gatunkami. Wystarczy przypomnieć tytułowy utwór z „Pink Flag”, będący wynikiem przepisania znienawidzonego przez punkowców „Johnny B. Goode” Chucka Berry'ego (to właśnie od fragmentu tej piosenki zaczyna się jedno z dem Sex Pistols, na którym zdegustowany Johnny Rotten, przerywa grającemu zespołowi krzycząc: „Oh fuck, it's awful… Stop it, I fucking hate it… AAARRRGH”) na jeden akord, czy „Lowdown”, jawiące się wariacją na temat funku, jego bolesną krytyką, albo nawet anty-funkiem. „Object 47” również nawiązuje do tego gatunku, szczególnie w najbardziej tanecznym na płycie „Are You Ready”, jednakże w tym wypadku zespół raczej korzysta z dorobku muzyków poruszających się na tej płaszczyźnie, a nie komentuje w jakikolwiek sposób ich poczynania.
Nie można wymarzyć sobie lepszego zwieńczenia „Object 47” niż apokaliptycznie wybrzmiewające „All Fours” (znów gra ze słuchaczem, z „fours” wymawianym raczej jak „force”), którego energii i klimatu nie powstydziłby się sam Mark E. Smith, nagrywając „Hex Enduction Hour”. A więc co? Trzydzieści lat minęło jak jeden dzień, jednak Wire czterdziestą siódmą pozycją w dyskografii, wciąż potrafi pozytywnie zaskoczyć. Niech wreszcie zaczną wstydzić się ci, którzy przewidywalni robią się już na drugim utworze debiutu.