Ocena: 6

Mike Patton

A Perfect Place

Okładka Mike Patton - A Perfect Place

[Ipecac; 11 marca 2008]

Pojęcie człowiek-orkiestra chyba nigdy nie było tak bliskie pełnego urzeczywistnienia. W ciągu kilkunastoletniej kariery przebiegając sprintem przez kolejne stylistyki już dawno dotarł do punktu, w którym wydawało się, że trudno mu będzie jeszcze czymkolwiek zaskoczyć, a mimo to cały czas się to udaje. Nie znaczy to, że zaskoczenia te zawsze są pozytywne i wywołują same ochy i achy. Rzecz raczej w uporczywym parciu w nieznane: eksplorowaniu muzycznego świata i odkrywaniu nowych możliwości. Jak gdyby niejako przy okazji Patton od zawsze (Faith No More, hehehe) zdradzał słabość do kultury popularnej nie popadając jednak nigdy w przesadne spłycanie treści. Znakiem rozpoznawczym stało się jednak łączenie motywów lekkich łatwych i przyjemnych z konceptami wygrzebanymi z zakamarków awangardy.

„A Perfect Place” to króciutki i na swój sposób nastrojowy filmik, do którego Patton nie tylko muzykę napisał, ale i niemal w całości własnoręcznie nagrał (patrz hasło człowiek-orkiestra). Przy okazji upiekł dwie pieczenie na jednym ogniu: wszedł na zupełnie dla siebie obcy teren ścieżek dźwiękowych i jakby przy okazji zrealizował kolejny typowo eklektyczny projekt. Tych kilkanaście utworów to prawdziwy koktajl inspiracji dający równie dużo frajdy smakowany dla czystej przyjemności jak i podczas odgadywania jego składników. Jako całość płyta budzi skojarzenia z twórczością Ennio Morricone, Angelo Badalamenti czy chociażby serią Filmworks Zorna. Utrzymana jest w klimacie komiksowej groteski, a Patton raz po raz niebezpiecznie zbliża się nad krawędź kiczu, czego najbliżej jest w „Catholic Tribe” – rozbrajającym połączeniu plastikowych plemiennych rytmów z koncertem organowym. Jakimś jednak cudem wciąż unikając upadku. Podobnie wygląda to w przypadku „Dream of Roses”, gdzie pod walec ironii wpadają romantyczne songi z okresu międzywojennego wyśpiewywane znad eleganckich much przez zaczesanych do tyłu dżentelmenów-przystojniaków oraz w quasi-operowym „Il Cupo Dolore”. Nawiasem mówiąc, tego ostatniego mógłby uważnie posłuchać niejaki Marek Torzewski...

Jak na klasyczną ścieżkę filmową przystało „A Perfect Place” ma swój motyw przewodni, który powraca co jakiś czas w różnych wariacjach, momentami bardzo luźno związanych z podstawową wersją. Uderzające podobieństwo do patosu typowego dla wątków z filmów o Bondzie miesza się w nich z jazzem i sambą, by jeszcze później nabrać charakteru kołysanki lub wodewilu. Idealnie wywiązuje się z zadania spajania zawartości albumu, który mimo mnogości odniesień cały czas utrzymuje charakterystyczny klimat. Trwa zaledwie 35 minut ale dzięki intensyfikacji wrażeń zdaje się być znacznie dłuższy. Szkoda, że to dziełko, którego chyba nie da się nie odebrać pozytywnie w sumie niejako z założenia nie ma szans na masowy podbój uszu i serc. Patton po raz kolejny jednak dowiódł swojej nieprzeciętnej erudycji muzycznej, przy okazji zasługując w pełni by tytułować go kompozytorem.

Mateusz Krawczyk (7 sierpnia 2008)

Oceny

Mateusz Krawczyk: 6/10
Krzysiek Kwiatkowski: 5/10
Średnia z 2 ocen: 5,5/10

Dodaj komentarz

Komentarz:
Weryfikacja*:
 
captcha
 
Gość: pchła szachrajka
[24 sierpnia 2010]
A dla soundtrack pierwsza klasa! The Perfect End jest błyskotliwy! Popisał się Majki!

Polecamy

statystyka

Przeczytaj także