Kayo Dot
Blue Lambency Downward
[Hydra Head; 6 maja 2008]
Odnoszę wrażenie, że „Blue Lambency Downward” to jedna z tych płyt, którą „boli głowa”, jednak po dłuższych namowach decyduje się na zbliżenie, odbębniając pańszczyznę i zaspokajając podstawowe pragnienia partnera (w tym wypadku słuchacza), zapominając przy tym o wielu innych atrakcyjnych uniesieniach towarzyszących takowemu przedsięwzięciu. Co miało się zdarzyć, to się zdarzyło, ale przy okazji dostaliśmy sporo materiału na nocne przemyślenia.
Żeby zbytnio się nie zapomnieć w miłosnych historiach, przejdźmy jak najszybciej do zadań stricte muzycznych. A więc: Kayo Dot na najnowszym albumie znów bawi się minimalizmem, prezentuje perwersyjnie niechlujne wokalizy, kontroluje dźwiękowy rozgardiasz, wzdycha do jazzowych improwizacji oraz post-rockowego „pokonywania barier”. Tym samym po raz trzeci ze sporą łatwością potrafi podkreślić własną oryginalność nawet na najbardziej freakowej, eksperymentalnej scenie. Jednocześnie owa „swoistość” zaczyna nie wystarczać, gdy nie stoją za nią żadne solidne fundamenty-argumenty. Oczywiście, każdy spragniony trochę bardziej złożonej muzyki niż Coldplay, zatrzyma się przy tym wydawnictwie i nawet popatrzy z uznaniem, lecz po dłuższym zapoznaniu mało kto będzie w stanie sypać pochlebstwami czy też wprowadzić się w stan ekstazy. Bo tak naprawdę, kiedy obedrzemy Kayo Dot z tej całej niezwykle ciekawej otoczki i równocześnie zajmiemy się jedynie muzyką, znajdziemy zaledwie kilka nielichych motywów oraz parę interesujących rozwiązań. Reszta albo łapie się do przedziału ‘trochę powyżej średniej’ albo sunie po obszarach Nudylandii.
Toby Driverowi, Mii Matsumiyi oraz spółce nie wypada nagrywać piątkowych płyt, toteż chciałoby się powiedzieć kultowe „skończyli się na „Kill’em All”. Przed takim postawieniem sprawy powinien nas jednak odciągnąć zdrowy rozsądek. Spadek formy rzeczywiście jest mocno zauważalny, a nowe numery w pewnym sensie rozczarowują, jednak tu i ówdzie dalej pałęta się pierwiastek wyjątkowości, czy może ciut bardziej wyblakłego geniuszu. Wciąż skrzypce Matsumiyi robią sporo afery, ale osamotnione tylko do pewnego stopnia wznoszą omawiane wydawnictwo na wyższy poziom - brakuje większego wsparcia. Czupurne swingowe wstawki potrafią wybudzić z dłuższego letargu, dodając przy tym szczyptę ironicznego posmaku. Śladowe ilości melodii („The Useless Ladder”) czy też quasi-metalowe gitary („Clelia Walking”) również sprawdzają się nad wyraz dobrze. Szkoda zatem, że reszta materiału nie może ich nadgonić. Driver w nieskończoność stara się na siłę udziwniać muzykę, zmieniając radykalnie w jednej sekundzie jej tory. Teoretycznie jest tu tysiące pomysłów, z tym, że jedne bez sensu odbijają się od ściany („The Sow Submits”), drugie brzmią przez swoją suchość po prostu źle (pierwsza część „Symmetrical Arizona”). Z tego względu mamy do czynienia z albumem cholernie nierównym, z kilkoma przebłyskami, ale też denerwującymi wpadkami.
Frapuje mnie zatem kwestia, co będzie dalej z Kayo Dot. Po dwóch naprawdę wyśmienitych longplayach nagle przytrafił się tak zimny prysznic. Najważniejsze w tym wszystkim jest to, jak ten krążek odbiera sama grupa. Jeśli w kategoriach sukcesu, to należy zacząć powoli machać białymi chusteczkami. Oby nie, bo byłby wielki żal, tracić tak utalentowany zespół. Proponuję więcej nieokiełznania na przyszłość. Nie zapłaćcie mandatu, wejdźcie na teren strzeżony, zabierzcie batonik z supermarketu. Zaszalejcie, macie moje błogosławieństwo.