Venetian Snares
Detrimentalist
[Planet Mu; 9 czerwca 2008]
Gorzej, że „Detrimentalist” sprawia podobne wrażenie jak mój gabinet w tym momencie – niesamowity bałagan, nie wiadomo gdzie, co i po co. Wiadomo, że taka stylistyka, ale w przeciwieństwie do „płyty o kotach” czy „Rossz…” ja tego po prostu nie ogarniam, boli mnie głowa. Tempo wysokie, nawet trochę za wysokie. Po wielokrotnym wałkowaniu nadal ciężko jest coś wybiórczo z tego wyłapać.
Konkludując, ogólnie wychodzi na zero, czyli na 5; to wcale nie jest niska ocena – „Detrimentalist” jest nawet przyzwoity, choć słuchacz skonfundowany.
Średnio wyszedł Aaronowi Funkowi ten album. Długowłosy Kanadyjczyk wypuścił na rynek już tyle wydawnictw, że ciężko jest to jakoś sensownie podsumować – wystarczy dodać, że w ciągu ostatnich 3 lat wydał już 9 (słownie: dziewięć) płyt. Lepiej niż Frusciante czy Timbaland, *prawie* jak Zorn.
Jeśli już coś podkreślać – najlepszy jest zamykający „Miss Balaton” (znowu jakieś madziarskie aluzje), gdzie są skrzypce i choć na chwile można odetchnąć od rytmicznych łamańców. Słowo konserwatywny pasuje do Venetian Snares jak pięść do nosa, ale generalnie „Detrimentalist” pod względem samej stylistyki zbyt wielu odchyłów nie ma – głównie ukłony wobec lat 90 bądź jakieś nintendopodobne odgłosy.
Artystyczna płodność to jedno, ale dodatkowo posiekana, pokrojona i porozrzucana breakcore’owa mieszanka będąca znakiem rozpoznawczym artysty zawsze mieszała się z masą różnych i odległych od siebie rzeczy, nawet z wpływami muzyki klasycznej (kapitalny owoc podróży na Węgry, „Rossz Csillag Allat Szulettet”, jak ktoś nie zna to koniecznie powinien ten stan zmienić). Stylistyczny miszmasz, szaleńcze zmiany tempa, ogromne stężenie wydawnictw – wszystko to tworzy nieco chaotyczny i schizofreniczny image jednego z najważniejszych producentów „szeroko pojętej muzyki elektronicznej” tej dekady.