Sigur Rós
Með Suð í Eyrum Við Spilum Endalaust
[EMI; 23 czerwca 2008]
Nie chcę nikogo narażać na męki, więc ostrzegam - jeśli chcecie poczytać o nowym albumie, przejdźcie od razu do ostatniego akapitu. Te wcześniejsze nie są wam raczej do niczego potrzebne, a rzeczy tam napisane większości wydadzą się oczywiste. To nie tak, że jestem spóźniony o kilka lat. Po prostu dopiero teraz mam możliwość osobistego rozliczenia się z Jonsim i resztą.
Pamiętam to oczarowanie, kiedy poznawałem „Ágætis Byrjun”. Pozwolę sobie na trochę prywaty, bo chyba każdy to przeżywał i z tego powodu liczę na waszą wyrozumiałość. Dawno temu, w pierwszej klasie liceum, słyszałem w płytach Sigur Rós coś świeżego, szczerą muzykę powstającą wręcz gdzieś na łonie natury. Widziałem Islandię, ładną, zieloną trawę, morze, góry, chłód, takie rzeczy. Poważnie, tak właśnie to sobie wyobrażałem. A teraz co? Teraz, kiedy myślę Sigur Rós, widzę dziewczynę w arafatce z aparatem w ręku, w dodatku prawiącą o Islandii, ładnej, zielonej trawie, morzu, górach i chłodzie. Co więcej, dziewczyna ta słucha Placebo i Comy, i za złe zdanie o którymś z tych zespołów może nieźle poturbować. Przyznajcie, to nie są rzeczy zachęcające. Ale nie tylko fanki rodem z digarta utrudniają mi jakieś w miarę obiektywne rozliczenie się z tym zespołem. To tak naprawdę nie ma dla mnie większego znaczenia. Tu chodzi o coś jeszcze innego.
[ciężkie rozkminy mode on] Bo wiecie, obecnie pijąc cappuccino, nie pijemy prawdziwego, włoskiego cappuccino, tylko to, co przez kogoś sprytnego zostało kiedyś uśrednione, sklecone ze składników, które można bez trudu zebrać i rozesłać po całym świecie. To, co zostało sztucznie skompilowane, następnie ponownie nazwane „cappuccino” i pite jest teraz wszędzie jako włoski napój, wcale nie smakuje jak cappuccino. I podobnie jest z Sigur Rós. Wystarczyło pogrzebać w zwykłej, „ogólnoświatowej” przecież i już wtedy popularnej stylistyce post-rockowej, wyrzucić to, co zbyt ciężkie, postarać się o delikatne melodie, dołożyć trochę patosu, a wszystko zaśpiewać w egzotycznym języku. I tak powstał zespół Islandia Dla Każdego. Nie mogę się uwolnić od tej myśli. [/ciężkie rozkminy]
Sigur Rós sprawia wszystkim spory problem, bo nie zaprezentowali oni żadnego gigantycznego upadku, który zeświecczyłby ten zespół od razu, w kilka tygodni po wydaniu jakiegoś albumu. A przydałoby im się jakieś „Worlds Apart”, jakieś „Antics”, które pozwoliłoby z łatwością nakreślić grubą linię oddzielającą stare od nowego. Można by wtedy mówić, że kiedyś było lepiej. Ale upadek Sigur Rós jest nudny i trwa tak długo, że nikt nie zauważył, kiedy to się stało, nikt się tym nie zainteresował, wszyscy się z tym oswoili. Doszło do tego, że teraz zastanawiamy się, czy to rzeczywiście był upadek, czy może po prostu Sigur Rós, przez to stopniowe odsłanianie swoich mielizn, sami przetarli wszystkim oczy. Może nawet wszystko poszło o krok za daleko i niektórzy stali się niewrażliwi nawet na „Ágætis Byrjun”. A może to wcale nie był krok za daleko, tylko słuszne odczarowanie albumu, który po prostu sprytnie grał na naszym wyobrażeniu o muzyce z Islandii? Już 3 lata temu dało się to wszystko zauważyć, ale w momencie kiedy jesteśmy po wydaniu składanki z ich dawnymi utworami, po prezentacji filmu usiłującego robić za megawrażliwy, kiedy dookoła nowej płyty nakręcona została ogromna machina promocyjna, już nawet nie tyle ciężko jest przypomnieć sobie „stare” Sigur Rós, co uwierzyć, że to „stare” było takie, jakim je pamiętamy. Dzisiaj, po wydaniu „Með Suð í Eyrum Við Spilum Endalaust” doszło do tego, że nikt w redakcji nie wyrażał specjalnej chęci napisania tej recenzji.
Akapit piąty. To może szybko i treściwie? Bez banałów, że na nowej płycie jest weselej. Nie trzeba nawet specjalnie czyścić uszu, żeby usłyszeć, że pierwszy utwór (żeby go kojarzyć, musiałem przechrzcić go na coś znajomego, i tak powstał „Google Obibok”) przypomina Animal Collective z „Sung Tongs”. Drugi już nie, ale stanowi płynne przejście w bardziej tradycyjny dla Sigurów utwór trzeci (niestety następnych kawałków nie nazywałem już po swojemu). I o dziwo nie jest to przejście beztreściowe, tylko druga, całkiem sympatyczna piosenka. Skupić się bardziej mogę na „Festival”, bo nie dość, że tytuł pamiętam, to jest na czym ucho zawiesić, a i zawiesić się można samemu ogólnie. I mimo że jest to właśnie owe cappuccino, o którym wcześniej pisałem, to wkrada się sentyment, bo Nawiasiki też przecież lubiłem... Od połowy zaczyna się więc zwyczajowa walka w grze „nie daj się uwieść”, w której stosuję taktykę „a czy tego już kiedyś nie słyszałem?” i w ten sposób wygrywam już do końca albumu. Średnie to zwycięstwo, bo czasem chciałbym się dać ponieść jak wtedy, w liceum. Dalej nie mam ochoty na ten album psioczyć, bo wbrew temu, co napisałem wcześniej, ta płyta nie jest klęską. Tak czy inaczej Sigur Rós odroczyli deklaracje krytyków o ostatecznej klęsce, a może na zawsze je pożegnali, bo w tym punkcie już żaden ich ruch nie może być spektakularny.