Jeremy Jay
A Place Where We Could Go
[K; 20 maja 2008]
Tym razem pozwolę sobie na odrobinę prywaty, bo ten chłopiec, a raczej mistrz nastroju, dokonał niemożliwego - wskrzesił drzemiące we mnie resztki sentymentalizmu.
Drogi Jeremy,
Z Tobą to ja bym uciekła nie tylko do Aspen, ale i gdziekolwiek byś chciał, daję słowo. Mogłabym przestać palić, zacząć przepijać wódkę, udawać, że interesuję się fotografią i losem umierających kasztanowców, a nawet co tydzień chodzić na wrocławskie wieczorki z Morrisseyem i grupą The Smiths. Serio. Puścilibyśmy w niepamięć, że jedyną piosenkę jaką skomponowałam na gitarze zatytułowałam „Sentymentalne gówno”, to tylko drobiazgi, od teraz przecież stałabym się nierozważna i romantyczna od stóp do głów. Gwarantuję. Z resztą zrobiłam już pierwszy krok – zamówiłam ścienną wersję okładki „A Place Where We Could Go” w formacie 1 x 1 do powieszenia w moim studenckim pokoju, pomiędzy zdjęciem prężącego się przy wiośle Hendrixa, a zdobycznym posterem z „Control”, który ukradłam spod kina, bo nieubłagany babon w kasie nie chciał sprzedać go ani mnie ani mojemu uroczemu towarzyszowi. Taki ambaras o głupi plakat, kto by pomyślał. A więc Jeremy, jeżeli zapamiętasz, że ja ręce trzymam przy sobie i o żadną mnie nie będziesz prosił, to może być początek owocnego, choć pewnie krótkiego i burzliwego, związku pełnego romantycznych schadzek przy księżycu.
Zrozum, niczego na stałe nie mogę Ci obiecać, bo chociaż bywa nam razem bardzo miło, to jednak jest jasne jak samopoczucie polskich kibiców po Euro, że nastrój przedkładasz nad oryginalność, a poetyckość nad szczerość. Ale zręczny z Ciebie uwodziciel, nie da się zaprzeczyć. No i biorąc poprawkę na to, że nie każdy może, a raczej nieliczni mogą, nagrywać płyty, że klękajcie narody, to magia z jaką snute przez Ciebie historie przenoszą słuchaczy do świata marzeń w stylu francuskiego art-deco, zasługuje na przeciągłe „fiu, fiu” dogłębnego uznania. Można by się nawet dopatrywać w tym zwiastunu jakiejś poważniejszej zmiany w kierunku jaki obierze sobie muzyka. Bo mimo że jak każdy wie, „disco kasety lepsze od kobiety”, to wszyscy, prędzej czy później, znudzą się zmartwychwstałymi plastikowymi syntezatorami lat 80. i przerzucą na coś zupełnie innego. Taka kolej rzeczy. Bardzo prawdopodobne, że czeka nas wielki come-back do beachboysowsko-kinksowskiej radochy, albo, jak na „A Place Where We Could Go”, brzmień określanych mianem pre-rocka.
Nie po raz pierwszy słyszę, że ktoś bawi się w Piotrusia Pana odmalowującego obrazy swoich kieszonkowych Nibylandii, więc już sam pomysł na płytę zaczynającą się słowami „Night, Night”, a zaraz po nich usypiającą kołysanką, mającą zasygnalizować, że wszystko będzie się działo na pograniczu jawy i snu, nie poraża oryginalnością. Ale przyznam, że sama realizacja obranego konceptu udała Ci się koncertowo. Ascetyczne aranżacje, ograniczone czasem tylko do gitary akustycznej („Heavenly Creatures”) czy utwory zagrane z bardziej punkowym zacięciem („Beautiful Rebel”), lecz wciąż pozostające w cieniu dobiegającego jakby zza ściany nocnego muzykowania pokroju „Killing Moon” Echo & The Bunnymen, składają się na bardzo spójny i klimatyczny zbiorek opowieści na dobranoc. Do tego ujmujący wokal, lekko na modłę wydelikaconego Iana Curtisa, na wpół deklamujący, na wpół śpiewający – przez to jeszcze bliższy baśniowej estetyce. Momentami może nawet bardziej filmowej niż baśniowej, ze względu na plastyczność malowanych przez teksty i muzykę obrazów. Trochę jak odnaleziony po wielu latach soundtrack, grany dawno temu przez zespół do czarnobiałego filmu o miłości. Koniecznie niemego. Co więcej, gdzieś w tym całym nierzeczywistym ambarasie, czają się jeszcze pogłosy lat 70. z Davidem Bowie z czasów „Hunky Dory” na czele. Klawisze w „Untitled” brzmią jak żywcem wyciągnięte z „Fill Your Heart”. Nie myśl, że nie zauważyłam.
A więc Mój Drogi, wiem, że wrażliwy z ciebie chłopiec, ale naprawdę nie ma co się przejmować, że z mojej strony o zobowiązaniach nie będzie tu mowy, bo mimo wszystko skradłeś mi serce (przynajmniej na jakiś czas) z klasą szarmanckiego, oldschoolowego gentelmana. A to też jest sztuka. Choćby nie wiem jak się wypierać sentymentalizmu, na wyszeptane do ucha (i to w taki sposób!) dobranoc można sobie od czasu do czasu pozwolić ze spokojnym sumieniem.