The Tallest Man on Earth
Shallow Grave
[Gravitation; 5 marca 2008]
Każda generacja ma swoich bohaterów, buduje własny panteon jednostek podziwianych i hołubionych, nierzadko strącając z piedestału idoli wieków wcześniejszych. Nie czas i nie miejsce jednak na wykłady o niszczycielskich zapędach młodości, punkowej rewolcie czy grubych kreskach, bo primo, serwis rozrywkowy (choć nie pozbawiony aspektu edukacyjnego), secundo, lato w pełni (sezon ogórkowy znaczy się), tertio, w kinach tylko komedie puszczają. Co nie znaczy, że będzie lekko i bez powagi. O muzykę się rozchodzi, radosną i przyjemną, skoczną a liryczną, folk pierwszej kategorii ze szwedzkim znakiem jakości.
Jeżeli rok poprzedni był rokiem Bonawentury (choć w tym przyszło mu spożywać owoce sukcesu), to rok 2008 należeć będzie do Najwyższego Człowieka na Ziemi, solowego projektu Kristiana Matssona, dwudziestokilkuletniego Szweda liderujacego na co dzień rockowej kapeli Montezumas (trochę The Strokes, trochę The Doors w nieco kabaretowej konwencji). Matsson jest ostatnią sensacją niezależnej blogosfery, folkową rewelacją drugiego kwartału, żywą reinkarnacją Boba Dylana, jedynym współczesnym artystą w pełni zasługującym na porównania do mistrza. Powód jest prozaiczny – Matsson śpiewa jak Dylan (charakterystyczna chrypka i nosowy ton), posługuje się podobną do jego estetyką zarówno w warstwie muzycznej, jak i tekstowej, co wcale nie implikuje wtórności materiału zawartego na debiutanckim krążku Szweda.
„Shallow Grave” pełne jest wprawdzie odwołań do tradycji amerykańskiego folku, a sam artysta daje się wpisać w schemat „mam egzemplarz albumu »The Anthology of American Folk Music« i nie zawaham się go użyć”, ale na tym koniec jasnych nawiązań do innych artystów nurtu New Weird America czy brodatych singer-songwriterów jak Bon Iver, Sam Beam czy Devendra Banhart. Choć z tym ostatnim łączy go dar plastycznego malowania muzycznych pejzaży – Matsson brzmi niczym rdzenny mieszkaniec bezludnego łańcucha Appalachów albo spalonej bezlitosnym słońcem Alabamy, a z liderem Iron & Wine dzieli umiłowanie do enigmatycznych metafor, acz nieco rzadziej przemyca do tekstów artefakty cywilizacji technologii (telefon w „The Gardner”), świadomie trzymając się trudnej do umiejscowienia w czasie i przestrzeni, ale za to bardziej uniwersalnej fikcji – nie uraczymy więc na płycie autobiograficznych Bon Iverowskich liryków.
Matsson niczym wędrowny minstrel snuje bajkowe przypowieści o tragicznym w skutkach trójkącie miłosnym („The Gardner”), tęsknocie do ukochanej („Honey Won’t You Let Me In”), odrzuceniu („The Sparrow and the Medicine”) i odwiecznej potrzebie stabilizacji życiowej („Pistol Dreams” z przejmującym wyznaniem we’ll paint our house with water”). A wszystko to upstrzone poetyckimi epitetami („The Gardner”, kerosene eyes) i puentowane dylanowskimi wersami („The Wind”, the’re laughing on you and the’ll send their clowns when you’re lost) podane do wtóry fingerpickingu tak dziarskiego, że aż wymuszającego na słuchaczu nieskoordynowany square dancing, a dzięki nieco surowemu brzmieniu jak w choćby „The Blizzard’s Never Seen the Desert Sand” wystarczy zamknąć oczy by poczuć obecność Matssona i zapach drewna jego gitary. Jednocześnie trudno pozbyć się wrażenia, że płyta powstała w sposób zupełnie niewymuszony, w domowym zaciszu, przy użyciu minimalnej ilości sprzętu, a jej wydanie to wręcz czysty przypadek.
Jedno jest jednak pewne, „Shallow Grave” to kandydat do płyty roku, wyskocznia Matssona do w pełnie zasłużonej sławy, pieniędzy i miejsca pośród najwybitniejszych artystów pierwszej dekady XXI wieku. Oby tylko nie musiał zbyt długo czekać na kapitalizację sukcesu, bo na moje oko filigranowemu Szwedowi przydałby się syty obiad. No wiem, co tu jeszcze można napisać poza prostym słuchać i modlić się o przyjazd artysty do Polski. Bo dalelko nie ma, a jest chętny - For all you wanting me to visit your country; I can see you, I'm tall, I can see beyond the horizon without jumping up and down. If I had a trampoline I'd see the back of my own neck. I promise you I'll get there soon.