No Age
Nouns
[Sub Pop; 6 maja 2008]
Spunt i Randall to ewidentnie chłopcy z zasadami. Duet stanowiący siłę napędową No Age, za cel swojego wegańskiego żywota przyjął niesienie ludziom pomocy oraz uciech wszelkiego rodzaju: od ostrzegania przed rakiem, przez projektowanie ubrań, po wskazywanie miejsc, gdzie można tanio lub darmowo najeść się do syta. Ci domorośli filozofowie na każdym kroku stawiają sobie najdziwniejsze cele, snują fantastyczne plany, a niektórych z nich nie udaje im się zrealizować tylko dlatego, że jest to fizycznie awykonalne. Jeszcze do niedawna dałabym głowę, że prędzej warszawski taksówkarz zatrzyma się na pasach, żeby przepuścić pieszych, niż para tak obrzydliwie niekontrowersyjnie grzeczna, rozsądna, grająca muzykę nieprzystępną dla przeciętnego zjadacza chleba, przebije się do mainstreamu. Niemożliwe, a jednak. Oto Bradford Cox z Deerhunter twierdzi, że No Age to jego ulubieni debiutanci; Colin Greenwood występuje na koncercie ubrany w t-shirt z ich logiem – lepszego hype’u nie można sobie wymarzyć.
W zasadzie wszystko zaczęło się pod koniec 2005 roku, kiedy na zgliszczach hardcore-punkowego zespołu Wives, Spun i Randall założyli No Age. Postanowili eksperymentować, grać noise i świetnie się przy tym bawić. W ciągu roku udało im się stworzyć materiał umieszczony na pięciu różnych EP-kach, które następnie wydali tego samego dnia pod pięcioma różnymi labelami. Posunięcie dość niezwykłe, jednak skuteczne, bo zaskarbiło im wielu wielbicieli (i to nie byle jakich, jak wspominałam wcześniej). Trzy miesiące później, już pod skrzydłami Fat Cat Records, zbierając do kupy najlepsze utwory z albumów krótkogrających, skompilowali coś na kształt „The Best Of No Age”. „Weirdo Rippers”, bo tak nazywała się owa składanka, była dosłownie hałaśliwą miazgą, masakratorem bębenków w uszach, dotkliwie obdartą z melodii masą, odgrywaną na jazgotliwie przesterowanych gitarach. Niektóre utwory, tak jak opener „Every Artist Needs A Tragedy”, zaczynały się zupełnie niepozornie, żeby nagle wybuchnąć z całą mocą, jaką zapewniała dziecinnie prosta rytmika, porównywalna do brutalnego naparzania w zestaw perkusyjny przez ogarniętego pasją Randalla.
W naciśnięciu replay po przesłuchaniu tego albumu było ewidentnie coś z okrutnego masochizmu, a jednak masę ludzi porywało się na tę masochistyczną przyjemność obcowania z najeżonymi, przeszywającymi na wskroś decybelami. Punkowa energia i surowość nosząca na sobie ślady fascynacji Black Flag, stanowiły kapitalny szkielet dla odrobinę delikatniejszych, rzężąco-szumiących wykończeń w stylu: „Lightning Bolt gra Jesus And Mary Chain”. Wracam w kilku słowach do „Weirdo Rippers”, bo po pierwsze: myślę, że jest to płyta na tyle dobra, by poświęcić jej chwilę uwagi. Po drugie: „Nouns” ma z nią sporo wspólnego, choć w przypadku debiutu dla Sub Popu duet z Los Angeles zapędził się w trochę przystępniejsze i bardziej zróżnicowane rejony.
Chociaż otwierający album „Miner” to rzeźnia w stylu zeszłorocznej kompilacji, to drugi w kolejce „Eraser” z ciekawym, pulsującym wstępem przywodzi na myśl te mniej melodyjne kawałki Ride. „Cappo”, „Here Should Be My Home” czy „Brain Burner” brzmią jak wczesne Sonic Youth zagrane niedbale, na źle nastrojonym sprzęcie, trochę na modłę punkowej nonszalancji – skoro jest głośno, to już połowa sukcesu. Na „Nouns” będziemy mieć też chwile wytchnienia. „Things I Did When I Was Dead” można opisać jako eteryczną balladę (ukłon w stronę „Psychocandy”), której teksturę brzmieniową wzbogacono dźwięcznymi klawiszami. Na przestrzennym „Keechie” ciąży piętno Basinskiego, natomiast przejmujące „Impossible Boquet” równie dobrze mogłoby się znaleźć na płycie Black Dice, gdyby ci poszli w kierunku bardziej gitarowego brzmienia. Co więcej No Age mają tendencję do zaskakiwania całkowitą zmianą powziętych przez siebie koncepcji kompozycyjnych. Oczywiście nie doszli w tym do tak szalonej perfekcji jak Barnes, szastający niezliczonymi wręcz hookami na genialnym „Satanic Panic In The Attic”, ale poruszają się przecież po zupełnie innej płaszczyźnie. Niespodziewane zwroty akcji w utworach („Errand Boy” zaczynający się typowo post-punkową, gitarowo-perkusyjną przygrywką, roztapia się w bezduszny, mechaniczny szum rozmytych drone’ów), czy jaskrawy kontrast następujących po sobie kawałków zapobiega monotonii, zmęczeniu i nudzie.
Ktoś może zapytać: skoro wszystko, co prezentują ci chłopcy już było, to czym tu się zachwycać? Szczególnie, że pietą achillesową „Nouns” są, nie bójmy się tego słowa, koszmarne wokale. Spunt wychodzi z nich obronną ręką tylko dlatego, że generalnie cały wytwarzany przez instrumenty jazgot zagłusza jego rozpaczliwe krzyki, spychając je na drugi plan. Myślę, że kluczem do tej zagadki są słowa, jakie padły z ust członków duetu podczas jednego z wywiadów. Pokrótce wyjaśniali oni, że w graniu często od innowacyjności wydawnictw oraz nieskazitelnych wykonań ważniejsze jest zaangażowanie i uczucia włożone w album czy koncerty. Dzięki temu bagażowi emocji publiczność jest w stanie przymknąć oko na pewne niedociągnięcia, a nawet zobaczyć w nich zalety. Tak też jest w przypadku No Age. „Nouns” nie próbuje być zagraną z punkowym zacięciem hybrydą „Daydream Nation” i „Psychocandy”, kryjącą się pod osłoną ogłuszających gitar i drone’ów. To raczej zręczna postmodernistyczna zabawa, w którą Spuntowi i Randallowi z powodzeniem udało się wciągnąć słuchaczy.