Ladytron
Velocifero
[Nettwerk; 3 czerwca 2008]
Czwarty Ladytron nie zaskakuje absolutnie niczym. Kolejny raz mieszany kwartet z Liverpoolu serwuje zestaw smutnawych syntetycznych piosenek z kobiecymi wokalami. Odkrywcze niczym analizy meczowe Jerzego Engela. Ale, jak widać po cyferce w kółeczku powyżej, nie jest to jednak wstęp do tekstu mającego zmieszać „Velocifero” z błotem. Jest coś urokliwego w tych – powiedzmy sobie szczerze – nieco topornych i pretensjonalnych elektropopowych utworach. Działa, nie za bardzo wiadomo dlaczego, ale jednak.
Chociaż jakieś różnice jednak są. Poprzedni, podobno najlepszy, album „Witching Hour” mimo całkiem przyzwoitego songwritingu był zbyt depresyjny, łzawy i ogólnie za „ciężki” do przyjęcia w całości; płyta zlewała się i po prostu męczyła. Tutaj jest o wiele lepiej – wprawdzie (jak zwykle), po pierwszych trzech utworach poziom spada, to jednak całość dość nieinwazyjnie płynie aż do ostatnich taktów closera. Pod tym względem „Velocifero” bliżej jest do „Light & Magic” niż do płyty z 2005.
Właśnie, początek. Wyżej było, że dobry, to rozwińmy temat – „Black Cat” długo wydaje się dynamicznym kawałkiem instrumentalnym, aż do chwili gdy uszy słuchacza koi bułgarski Miry Aroyo (powtórka w „Kletvie” z numerem siódmym; zresztą „The Guardian” uważa, że grupa ogólnie ma jakiś chłodny, wschodnioeuropejski feeling). Zaraz potem pierwszy singiel, całkiem nośny mimo denerwującego operowania słowem sorry w refrenie. Pierwszą trójkę zamyka chyba najsilniejszy punkt płyty, „I’m Not Scared”. Punkowa motoryka, melodyjne zwrotki, pseudo-solo pod koniec – ekscytujące, parkietowy wymiatacz. Podobną siłę rażenia ma wolniejszy „Burning Up”, prawie jak „Seventeen” sprzed sześciu lat. „They Gave You a Heart, They Gave You a Name” czaruje melodią, „Runaway” i „Deep Blue” wbijają się w pamięć tradycyjnymi ladytronowskimi powtórzeniami. Banał, ale całość zyskuje z każdym przesłuchaniem.
Jaki jest koń, każdy widzi: ktoś, kto za Ladytron nie przepada, na pewno grupy po „Velocifero” nie polubi, z kolei szalikowcy zespołu na 90% będą zadowoleni. Mnie chyba bliżej do tych drugich, bo sam się dziwię, że daję – naciąganą, ale jednak – siódemkę płycie odtwórczej i schematycznej. Wschodni urok jak widać.