Tokyo Police Club
Elephant Shell
[Saddle Creek; 22 kwietnia 2008]
Interpol mieli swoje sławetne „Interpol EP”, oni śmiało mogą pochwalić się „Lesson In Crime”. Interpol zadebiutowali albumem godnym swojej krótkogrającej poprzedniczki, „Elephant Shell” natomiast nie wpisze się już w dalszy łańcuch logiczny mojego rozumowania, ponieważ konfrontacji z „Turn On The Bright Lights” niestety nie wytrzymuje (odgłos opadających rąk).
A przecież ci chłopcy jeszcze dwa lata temu byli jak tabletki na potencję – w stwierdzeniu tym nie ma choćby krztyny przesady. Bez wątpienia nie lada talentu wymagało wykrzesanie czegoś ekscytującego z The Strokes, którzy tak dobrze nie brzmieli od czasu „Is This It”. Ale wróć! Powinnam była przecież użyć trybu przypuszczającego, bo panowie z Tokyo Police Club wzięli po prostu strokesowską stylistykę w zawadiacki cudzysłów (mowa oczywiście o „Cheer It On”), jednakże zrobili to tak dobrze, że stworzony przez nich syntetyczny Casablancas okazał się bić na łeb na szyję pięknolicy oryginał. Ów odważny wyskok, który pewnie miał być swego rodzaju dowcipnym pastiszem, stał się jak najpoważniej atrakcyjnym smaczkiem, nieziemsko zaostrzającym nam apetyt, najpierw na przesłuchanie kolejnych utworów z EP-ki, potem na długo oczekiwany debiutancki longplay.
Mogło się wydawać, że powodu do obaw nie ma, że „Lesson In Crime” w sposób bardzo jasny zdefiniowało klasę młodych Kanadyjczyków, oscylujących pomiędzy wpadającym w ucho indie college’owych akademików, a chłodno oniryczną estetyką synth-popu. W tym wszystkim robili wrażenie szalenie szczerych, z lekka niepokojących i jakby odstających (mimo że nieznacznie) od reszty towarzystwa prowadzającego się w niesymetrycznie zaczesanych grzywkach. Dzięki temu, mieszcząc się wciąż w pewnych popkulturowych standardach, lecz nadając im własny kształt, jawili się nader pociągający. Swoim podpisem wśród pseudo–strokesowsko–interpolowskich dźwięków zrobili mocno, a zarazem interesująco, zarysowaną linię rytmiczną, prezentowaną z wyjątkową energią na tle syntezatorowych pogłosów. Dynamiczna perkusja bez cienia litości dla hi-hatu w asyście poklasków (ale innych niż u Rubika), dzwonków, chóralnych wykrzyknięć (też nie kojarzących się z naszym domorosłym wirtuozem) i stanowczych przytupów, będąca kręgosłupem tworzonej przez Tokyo Police Club konstrukcji, skontrastowana z futurystycznymi, leniwymi szumami powodowała, że pokuszenie się by posądzić Kanadyjczyków o maestrię w wykorzystywaniu i selekcjonowaniu instrumentalnej różnorodności, nie byłoby rażącą przesadą. No ale… (Jasna cholera, zawsze musi być jakieś ale! Przecież miało być tak pięknie.)
Rok po „Lesson In Crime” w moje ręce trafiło ledwie ośmiominutowe „Smith EP”, a wraz z nim zaczęły kiełkować wątpliwości, czy przypadkiem postawiona poprzednim wydawnictwem poprzeczka, nie jest jednak nie do przeskoczenia. No bo cóż ów minialbum nam oferuje? „Box”, czyli chcę być jak Jeremy Enigk z Sunny Day Real Estate; „Cut Cut Paste” – znane i lubiane jako B-side z poprzedniej EP-ki oraz „Lesson In Crime”, wciąż poprawne, ale mdłe. Albo mdlące jak kto woli.
Szczerze? Liczyłam, że „Elephant Shell” będzie płytą najmarniej siódemkową, nie mówiąc już o cichych nadziejach, że Tokyo Police Club prosty indie rock podniosą do drugiej albo trzeciej potęgi, zapewniając sobie tym samym zasłużony awans ligowy. Tymczasem co? Dobra, dobra, oszczędzę wam rymu. Tymczasem mamy jedenaście w miarę przyzwoitych kompozycji, które tworzą razem całkiem spójny i rządzący się własnymi prawami mikrosystem. Jednakże pomimo klimatycznego podobieństwa do „Lesson In Crime”, utworom z „Elephant Shell” brakuje wyrazistości, charakteru, tej iskry, która kazałaby wcisnąć replay po ostatnich dźwiękach „The Baskervilles”. Zobrazuję to w ten sposób – ktoś z nienaganną dykcją przestaje nagle wymawiać „r”. Niby wszystko po staremu, reszta w jak najlepszym porządku, ale zbytnia miękkość bez owej drobnej spółgłoski rozkłada ogólne wrażenie na łopatki. W rezultacie mamy takie mniej melodyjne, bardziej przestrzenne Polyphonic Spree, brzemienne w quasi–artystowskie podejście do indie rocka, któremu towarzyszy zauważalne – choć jedynie chwilowe – poczucie powinowactwa z EP-ką sprzed dwóch lat. Struktury i instrumentarium zostały znacznie ugrzecznione, wpasowane w konwencje, jakby nie było już w nich miejsca na chwilę oddechu, niepokoju, oczekiwania na niespodziewane. College’owy indywidualista został wepchnięty w modne ciuszki – z jednej strony nowy strój nie wpływa na całkowitą zmianę charakteru. Z drugiej, Stella McCartney to już nie jest znoszony podkoszulek Converse'a, który miał na sobie jeszcze ślady szaleństw na koncertach Stellastarr*.
Oceny
PUBLIKACJE POWIĄZANE
Tokyo Police Club!
When you're standing next to me,
Tokyo Police Club!