Ocena: 5

She & Him

Vol. 1

Okładka She & Him - Vol. 1

[Merge; 18 marca 2008]

Co było pierwsze: jajko czy kura?

Która z poniżej wymienionych aktorek popularnych w pierwszej dekadzie XXI wieku jako pierwsza wydała album muzyczny: Zooey Deschanel czy Scarlett Johansson?

Czyli, że co? Zooey to jajko, a Scarlett to kura? To one są spokrewnione? No nie, Scarlett, a raczej jej wcale-nie-taka-solowa płyta to wyrzyg (choć znajdą się tacy, którzy będą próbowali udowodnić, że jest inaczej). Natomiast indie starletka Zooey pokazuje jaja, znaczy się zaskakuje talentem singer-songwriterskim w muzycznej kolaboracji z Mattem Wardem (współpracował m.in. z Cat Power, Beth Orton, Bright Eyes, My Morning Jacket). I choć o żadnym muzycznym pojedynku na linii Deschanel- Johansson nie może tu być mowy, i choć bezapelacyjną zwyciężczynią jest ta pierwsza, to ciągle nie mogę się doszukać w „Vol. 1” niczego specjalnego poza uroczym błędem w nazwie.

Scarlettowską próbę interpretacji twórczości Toma Waitsa pomijam milczeniem (nasuwa kołdrę z haftem: „David Bowie wcale nie wziął w TYM udziału!”, chowa głowę pod poduszkę z napisem: „TO się nigdy nie wydarzyło”), ale muzyczną propozycję projektu She & Him śmiało polecam kolekcjonerom memorabiliów z epoki lat 60. (Kochani, nie jesteście sami!), pracownikom domów spokojnej starości (Wreszcie jakaś nowa płyta w mediotece!) i wszystkim miłośnikom dziewczęcego popu w stylu The Ronettes czy innych panien upchniętych między przedrostek „the” i końcówkę liczby mnogiej „(e)s” (Doo-wop!).

A całkiem poważnie, „Vol. 1” to płyta na naprawdę przyzwoitym poziomie, udanie przywołująca paletę brzmień klasycznego rock’n’rolla, o niespodziewanie silnym (momentami) oddziaływaniu na wyobraźnię słuchacza. Spora w tym zasługa plastycznych metafor Daschanel („Black Hole” z przejmującym wyznaniem podmiotu lirycznego I’m alone on a bicycle for two), jeszcze większa wyczucia Warda, który umieścił trochę szorstki, nie wytrzymujący wysokich rejestrów, aczkolwiek przyjemny w odbiorze wokal Zooey w konwencji jedynie słusznej i doń pasującej, nie starając się przy tym robić z niej na siłę wokalistki pierwszego formatu. Chciałoby się napisać: nieźle jak na aktorkę. Chciałoby się podkreślić, że motyw aktorki-wokalistki nie był zbytnio eksploatowany w promocji płyty, ale prawda jest taka, że bez tego kontekstu o uwagę mediów byłoby o wiele trudniej. Trzeba jednak dodać, że album broni się, piosenki Deschanel angażują emocjonalnie, a aranżacje Warda urzekają wysmakowaniem szczegółów – hawajski sznyt „Sentimental Heart”, słodziutkie chórki w „I Was Made For You”, zgrabny dialog smyków i pianina w „Take It Back”. W efekcie płyta jest pastelowa niczym koktajlowe sukienki w musicalu „Grease” i jako soundtrack do filmu z tego gatunku „Vol. 1” sprawdziłby się najlepiej. Kto wie, może część piosenek trafi do ścieżki dźwiękowej filmowej adaptacji życia Janis Joplin, którą według prasowych doniesień ma zagrać Deschanel właśnie. Szkoda natomiast, że płycie brakuje seksualnego napięcia, jakie towarzyszy pojawianiu się Daschanel na srebrnym ekranie – w coverze beatlesowskiego „I Should Have Known Better” słychać próby wykrzesania czegoś na linii Ward-Deschanel, końcowy efekt jest jednak mało przekonujący.

Wnioski? Z niecierpliwością czekam na kolejne filmy z udziałem Deschanel oraz na zapowiadaną kolaborację Warda i Conora Obersta, a „Vol. 1” odkładam na półkę w nadziei, że ciąg dalszy, mimo wszystko, nie nastąpi.

Maciej Lisiecki (21 maja 2008)

Dodaj komentarz

Komentarz:
Weryfikacja*:
 
captcha
 
Gość: kamon
[27 stycznia 2011]
uroczy błąd w nazwie...?

Polecamy

statystyka

Przeczytaj także