Płyny
Płyny
[Dream Music; 16 kwietnia 2007]
Jeśli zwykliście dzielić nowe polskie zespoły na juwenaliowe klony Pidżamy i odpowiedniki zachodnich indie-bandów, Płyny zaburzą wam ten, mający niestety sporo wspólnego z rzeczywistością porządek. Okazuje się, że w bardzo prosty sposób można spokojnie przepłynąć pomiędzy Scyllą rodzimego, taniego polo-rocka i Charybdą lansjerskiego, „grzywkowego” grania. Wystarczy odwołać się do dorobku zasłużonych, ale bardzo rzadko podpatrywanych bohaterów polskiego poszukującego popu – takich, jak stare Voo Voo i już nie takie stare Kobiety, dorzucić coś z atmosfery wczesnych krążków Blur i doprawić folkiem (warszawskim i latynoamerykańskim). Z takich składników nieoczekiwanie nie powstało przekombinowane muzyczne kuriozum, tylko bardzo sympatyczna, choć niezdradzająca pretensji do wytyczania nowych ścieżek płyta. Trudno naprawdę zrozumieć dlaczego Płyny wciąż pozostają zespołem dla wielu anonimowym, mając w rękawie takie singlowe asy, jak kapitalny „Limassol”, dorównująca najlepszym piosenkom z ostatniej płyty Kobiet „Warszawska plaża” czy „Autostrada”, którą powinien koniecznie usłyszeć Wojciech Waglewski, by zobaczyć jak ciekawe mogą być efekty odwoływania się do jego twórczości z połowy lat dziewięćdziesiątych. Nawet jednorazowa wycieczka w stronę patentów Manu Chao („Ne Positiva Situacjone”), nie budzi tu uczucia zażenowania, gdyż towarzyszy jej świetna, zapadająca w pamięć melodia i zabawne polsko-hiszpańko-angielskie słowa. Co prawda do kilku utworów („Donnie Tesco”, „Koka Kola”) można by mieć mniejsze lub większe uwagi. Czasem razi pretensjonalność (na ogół bardzo dobrych) tekstów, czasem możemy się poczuć przytłoczeni stylistycznym rozgardiaszem. Nie zmienia to jednak ogólnego pozytywnego wrażenia. Debiut Płynów można nazwać muzycznym odpowiednikiem filmu „Rezerwat” Łukasza Palkowskiego. Niby to takie przewidywalne i ograne, a jednak jakoś chwyta. Głównie dzięki połączeniu ironii z niebojącą się oskarżeń o sentymentalizm wrażliwością.