Ocena: 8

Robert Forster

The Evangelist

Okładka Robert Forster - The Evangelist

[Yep Roc; 28 kwietnia 2008]

To na pewno ładne i prawdopodobnie nieprzypadkowe, że solowy album Roberta Forstera ukazuje się niemal równo dwa lata od nagłej śmierci Granta McLennana. Mniej więcej trzy lata po ich ostatnim wspólnym dziele „Oceans Apart”, dwanaście po poprzedniej autorskiej próbie Forstera „Warm Nights”, wyższy i lepiej owłosiony z duetu przywódców The Go-Betweens rozpoczyna nowy rozdział swojej kariery naprawdę wyśmienitą płytą.

Jak to z duetami bywa, kolaboracją McLennan/Forster zawsze rządziły subtelne sprzeczności. Robert był w tym związku połową o większym zacięciu artystowskim (ach te pozy, obsesja na punkcie fryzury, specyficzna maniera mówienia i image hrabiego-ekscentryka), lecz znacznie mniej produktywną (praktycznie nie miewał w swojej karierze odrzutów, komponował bardzo niewiele, ale efektywnie). Przede wszystkim jednak, zasadnicze pytanie brzmi, czy Forster w ogóle kiedykolwiek był *muzykiem* z prawdziwego zdarzenia. I nie chodzi tylko o ubogi warsztat instrumentalny czy charakterystyczną niechęć do śpiewania, obstawanie przy semi-melorecytacji. Zaryzykowałbym tezę, że raczej był i jest utalentowanym humanistą o wysokim poczuciu estetyki i silnej potrzebie autokreacji, który równie dobrze mógł spełniać się jako ceniony powieściopisarz albo malarz, tyle że on akurat wybrał rolę autora gitarowych piosenek i osiągnął w niej wiele dobrego. Nieprzypadkowo wszak kiedy pod koniec lat osiemdziesiątych rozpadał się zespół, jako jedną z nieoficjalnych przyczyn (obok wzajemnych sercowych rozczarowań poszczególnych członków grupy) wymieniano rozejście się artystycznych intencji McLennana i Forstera. Roberta nijak nie interesował komercyjny, studyjny kaftan, w jaki chciał wcisnąć swoje radiowoprzyjazne melodie Grant. Zamiast tego, nagrał ocierające się o gotycką odmianę folku, suche i oszczędne „Danger In The Past”, które stało się niedoścignioną perłą pierwszej odsłony jego solowego katalogu.

Czym zatem jest „The Evangelist” – „Danger In The Past” bis czy raczej pochodną „Oceans Apart”? Tym razem najlepiej sprawdzi się tu frazes, że prawda leży pośrodku. Przede wszystkim zaś „The Evangelist” to filozoficzna wręcz deklaracja człowieka, który przed chwilą wykonał życiowy nawrót. Wspiął się już na góry, na które mógł się wspiąć; zbudował to, co dane mu było wybudować; był tam, gdzie miał być i odnalazł te kobiety, które miał odnaleźć. Wyobraźcie sobie teraz gościa, któremu los z dnia na dzień skasował drugą, determinującą większość jego dorosłych poczynań połówkę i który jednocześnie właśnie przed chwilą przekroczył pięćdziesiątkę. I teraz ten człowiek nagrywa płytę, na której rozlicza rachunki z przeszłości, ale i wyciąga wnioski, radykalnie różne od wcześniejszych. Nerw, niepokój, niespełnienie, które decydowały o kwintesencji jego poczynań, zostają zastąpione przez wyważoną refleksję i pochwałę stabilizacji. Rzadko kiedy uznalibyśmy stoicki spokój za cnotę w muzyce, ale tym razem tak właśnie jest.

To pogodzenie się z losem uderza właściwie od pierwszych słów „If It Rains”. Przykuwa uwagę niemal religijna uległość w słowach If it rains, we’ll worship again/ We’ve seen what came without the rain/ We’ll be thankful that it came. Pozornie jeden z mniej istotnych muzycznie fragmentów „The Evangelist”, tak naprawdę stanowi dla niego idealną stację początkową. Kołysanka „Demon Days” – symboliczna, ostatnia piosenka rozpoczęta przez Granta, a ukończona przez Forstera – wydaje się soundtrackiem ich wspólnego pożegnania. Wyśnione, niebiańskie klawisze i kojące pejzaże smyków łagodzą smutną konstatację Something’s not right/ Something’s gone wrong. Kiedy w ostatniej części tego utworu cichy głos w tle podłącza się, by zanucić melodię, wydaje się, że to duch McLennana odzywa się gdzieś z zaświatów.

Całościowo „The Evangelist” jest przekładańcem – ogólny nastrój płyty definiują fragmenty refleksyjne, jak dwa wyżej wspomniane, natomiast tymi bardziej radiowymi Forster udowadnia, że jest w najlepszej formie od lat, jeśli chodzi o songwriting. W przystępnym „Pandanus” wykorzystuje scenę zachodu słońca jako metaforę życia, uchwycając moment pomiędzy końcem dnia a rozpoczęciem nocy. Równie chwytliwy „Did She Overtake You” przypomina o niepokojącej ekspresji świetnych piosenek z „Tallulah” – „You Tell Me” czy „The Clarke Sisters”. Nieco skifflowy, acz przepisujący muzykę z „Born To A Family” numer „Let Your Light In, Babe” czy kolejna z serii ostatnich kompozycji McLennana (wymowny wers I write these words to his tune that he wrote on a full moon), upbeatowy country-rock „It Ain’t Easy” to naprawdę solidni zawodnicy drugiego planu, tak jak i kameralny utwór tytułowy czy „A Place To Hide Away”.

Jednym z pomników jest natomiast „Don’t Touch Anything” – wiedziony przez dylanowskie organy, twardo stąpający po ziemi nowy manifest życiowy Forstera, przekonująca deklaracja dojrzałości i równowagi. Kto wie, czy nie jest to największe potwierdzenie jego mistrzostwa, kiedy najpierw błyskotliwie żongluje efekciarskimi bon-motami, zamieniając ze sobą wyrazy (Life is art/ Art is life i Love your work/ Work your love), by po chwili ośmieszyć swój własny zabieg pochwałą zwyczajnej codzienności i zdystansować się od niepotrzebnych emocji. A kiedy oczekujemy, że w trzeciej zwrotce powtórzy ten manewr, wypowiada słowa I never had a doubt about me and you i urywa narrację, każąc dopowiadać treść instrumentom.

Osobnego akapitu godny jest też closer „From Ghost Town” – jeden z najbardziej wzruszających utworów ostatnich lat. Ta głęboko przejmująca, elegijna ballada skierowana do McLennana ze stawianymi pionowo akordami fortepianu pozostawia w odrętwieniu. Forster dokonuje tu niedokonywalnego, rozliczając się z trzydziestoletnim partnerstwem na odcinku niecałych sześciu minut. I jest pewnym paradoksem, że po tym, jak udzielił już sobie odpowiedzi na tak wiele pytań, kończy płytę zrezygnowanym Why should this be so/ Why why why/ Why why why, nie egzaltując się bynajmniej swoją rolą, a raczej wciąż nie dowierzając, że naprawdę stało się coś złego.

Ocena punktowa „The Evangelist” jest naprawdę sprawą drugorzędną, jednak dla tych, którzy Forstera znają, musi być bardzo wysoka. Z najtrudniejszego artystycznie wyzwania życia wyszedł z jednym ze swoich firmowych osiągnięć, stawiając się tym samym w dużo bardziej komfortowej sytuacji. Niezależnie bowiem od wszystkiego, od tego momentu będzie miał już pod każdym względem z górki.

Kuba Ambrożewski (6 maja 2008)

Oceny

Paweł Sajewicz: 9/10
Katarzyna Walas: 8/10
Kuba Ambrożewski: 8/10
Kasia Wolanin: 6/10
Przemysław Nowak: 5/10
Tomasz Łuczak: 5/10
Średnia z 8 ocen: 7,12/10

Dodaj komentarz

Komentarz:
Weryfikacja*:
 
captcha
 

Polecamy

statystyka

Przeczytaj także