Ocena: 2

Panic At The Disco

Pretty. Odd.

Okładka Panic At The Disco - Pretty. Odd.

[Decaydance; 25 marca 2008]

Jak myślicie: czy po przeczytaniu 20 książek dotyczących macierzyństwa staniemy się automatycznie dobrymi rodzicami? Czy po obejrzeniu Pulp Fiction jesteśmy w stanie od razu napisać równie genialny scenariusz? Pijąc od czasu do czasu wino, możemy uważać się za wybitnych smakoszy? Kto pyta nie błądzi, ale nie o to tu chodzi. Chłopaki z Panic At The Disco (już bez wykrzyknika po „Panic”) lubią sobie zapewne posłuchać „Sierżanta Pieprza”. Zamiast jednak zostać przy samym słuchaniu, postanowili spłodzić „Sgt. Pepper’s vol 2.0”. Nie, nie w sensie, że „na kształt”, „równie ekspresyjnego”, „podobnego”. Po prostu chcieli nagrać coś identycznego, myśląc naiwnie, iż zostanie nowymi The Beatles jest dziecinne proste. Efekty są, mówiąc bardzo delikatnie, opłakane.

Czasy, gdy nie lubiłem schlebiania gustom, minęły, ale po przesłuchaniu „Pretty Odd” stare waśnie odżywają ze zdwojoną siłą. Nie pamiętam, kiedy ostatni raz miałem do czynienia z tak wymuszonymi refrenami, tak koniunkturalnymi melodiami, tak obrzydliwymi skrzypcami, trąbkami, tak wreszcie dennym oraz totalnie przeciętnym wokalistą. Postawmy sprawę jasno. Panic At The Disco nigdy dobrym zespołem nie byli, natomiast na debiutanckiej płycie jawili się, przynajmniej momentami, w miarę naturalni. Cały ten image emo pop-punkowców mógł śmieszyć, ale to wszystko jeszcze miało ręce i nogi. A teraz? Teraz nie wiadomo od której strony całe to przedsięwzięcie ugryźć. Może od dupy strony? Zresztą, nawet gdy się uda, natychmiast wypluwa się całą zawartość.

Tak w ogóle nie wiem skąd pogląd, że zżynanie jest trywialne. W tym wypadku nie polega to na wiosennym podkładzie, stu przeszkadzajkach, głupiutko-słodkiej melodyjce, tekście w rodzaju Hey moon, don’t you go down czy pseudo-barokowym przepychu. Ale czego wymagać od osób, które nie czują kompletnie takiej muzyki. Nawet nie potrafią opanować podstaw – nikt przecież nie zostanie matematykiem bez znajomości tabliczki mnożenia. Sami widzicie, jakie pojawiają się tu dziwaczne problemy. Nie ma śmiechu czy poirytowania, jest po prostu smutek. Smutek, gdyż taka gówniana „rock opera” (Freddie Mercury w grobie się przewraca) jawi się w młodych umysłach jako wspaniały hołd wobec The Beatles czy innych. Trzeba było przy powitaniu z osobą na wózku inwalidzkim krzyknąć „proszę nie wstawać” – efekt byłby ten sam.

Osobną kwestią są tutaj momenty już do cna żenujące. Takie jak swingowy pastisz w „I Have Friends a Holy Space” albo quasi-country w „Folkin’ Around”, na nowo definiujące określenie „szczyt wiochy”. Wszystkie ballady również łapią się do tej kategorii wagowej. No i mój faworyt, “From a Mountain in the Middle of the Cabins” z cyrkowym motywem, po którym ma się ochotę zakryć twarz dłońmi. Wstydzę się za nich.

Nie wystawię jedynki, choć kusi mnie niesamowicie, mimo wszystko z litości będzie dwójka. Powiedzmy, że początek „Pretty. Odd.” ma delikatne przebłyski ludzkiej przyzwoitości. Tak od czwartego kawałka spadamy ruchem jednostajnie przyśpieszonym do samej gleby. Uderzenie jest masakrycznie bolesne.

Krzysiek Kwiatkowski (30 kwietnia 2008)

Oceny

Przemysław Nowak: 3/10
Krzysiek Kwiatkowski: 2/10
Średnia z 4 ocen: 1,25/10

Dodaj komentarz

Komentarz:
Weryfikacja*:
 
captcha
 
Gość: kamil
[23 kwietnia 2010]
lol, aż chyba posłucham!

Polecamy

statystyka

Przeczytaj także