Plants And Animals
Parc Avenue
[Secret City; 26 lutego 2008]
Czasami trafiają się zespoły, które chcę polubić zanim poznam ich muzykę. Nie wiem, na jakiej zasadzie to działa, ale takie zespoły mają u mnie fory już na wstępie i trzeba nagrać coś naprawdę słabego, żebym powiedział o nich złe słowo. Może to ładna okładka, może polubił tę płytę ktoś, kogo ja lubię, albo po prostu jestem stęskniony za czymś nowym i po prostu fajnym. I gdy w końcu pojawia się kompletnie nieznany mi zespół, który spełnia te warunki, wiążę z nim nadzieje na zbawienie mojego tygodnia. Plants And Animals mają ładną okładkę, lubią ich ludzie, których ja lubię, no i jestem stęskniony za czymś fajnym. A dodatkowe skille łapią za to, że nie są ze Szwecji. W takim więc nastroju rozpocząłem przesłuchiwanie „Parc Avenue”.
Zaczyna się od największego przeboju, który podoba się dopóki przez przypadek nie pomyślimy o tym, że był kiedyś taki zespół jak Keane. Staram się zapomnieć o tym skojarzeniu, ale nie potrafię. Stawia mnie to w dziwnej sytuacji, bo „Bye Bye Bye” to w gruncie rzeczy porządny utwór; jeszcze jakby na żarty wzmocniony podniosłym chórkiem śpiewającym słowa tytułowe i przełamany w środku niespodziewanym przejściem na perkusji. I wyobraźcie sobie, że pod koniec tej piosenki, w momencie kiedy pomyślałem, że wypadałoby teraz odwrócić się plecami do patosu, do końca płyty grać coś innego, osamotnić opener i przez to zwiększyć jego wartość, oni to zrozumieli.
I tak oto „Good Friend” wprowadza nas we właściwą część albumu. Kompozycje się wydłużają i nie da się ukryć, momentami trochę wieje nudą. Nudą dosyć specyficzną, całkiem znośną, a w przyjemny niedzielny poranek nawet bardzo pożądaną. Większość kawałków ma w sobie coś z klimatu Broken Social Scene czy bardziej nawet Apostle Of Hustle. Płyną sobie spokojnie, co jakiś czas któraś z melodii wpadnie w ucho i na kilka godzin zostanie (takie lalala w „Fearie Dance” na przykład). W trakcie dłużyzn można spokojnie pomyśleć o różnych przyjemnych głupotach, by wraz ze zgrabnym przejściem perkusji łagodnie wrócić na ziemię. Są też takie momenty, jak w „New Kind of Love”, kiedy po kończącym utwór lalalaniu, dajemy się wciągnąć w „Early in the Morning”, zamyśloną miniaturkę w stylu Iron & Wine. Takie banały można oczywiście napisać o co drugiej płycie, ale z bliżej nieznanych powodów u mnie i u moich znajomych ostatnio padło na „Parc Avenue”. Może więc warto abyście i wy spróbowali.
Po rozłożeniu każdej piosenki na kawałki dostalibyśmy sporo różnych dźwięków, ale jednocześnie nie było by tam nic odkrywczego. Taka to właśnie ciekawa układanka ze starych klocków. Nie ma utworu, który odstawałby poziomem, ciężko więc też coś wyróżnić. Powiedzmy, że ja najbardziej lubię dwa ostatnie: „Keep it Real”, za otwierającą ją psychodeliczną partię gitary (niektórym przypomni się zeszłoroczne Akron/Family) i fade out, który trwa właściwie od schyłku pierwszej minuty do końca utworu. No i „Guru” nie będące w gruncie rzeczy niczym odkrywczym, a stanowiące bardzo dobre zakończenie albumu - stary jak świat patent ze stukającą przez cały utwór stopą i docinającym do tego hi-hatem, wzbogacony o pykające w różnym tempie gitary, przywodzi na myśli jakąś indie wersję Toumaniego Diabaté z „New Ancient Strings”.
Plants And Animals nie są pod względem songwriterskim rewolucjonistami. Są chórki damskie i męskie, gitary akustyczne i elektryczne, trąbki, pianino. To wszystko użyte z umiarem, tradycyjnie, ale zgrabnie. I choć olśniony nie zostałem, to moja intuicja, czy też gust moich przyjaciół nie zostały specjalnie obrażone. I okładka ładna. Zdaje się tylko, że na prawdziwe zbawienie musimy jeszcze trochę poczekać.