Guillemots
Red
[Polydor; 24 marca 2008]
Debiutancki album Guillemots, który już rok temu na stale zadomowił się w projektowanym rankingu dekady na wcale zaszczytnym miejscu, nawet na tle kilkudziesięciu najciekawszych płyt ostatnich kilku lat prezentuje się interesująco. Nie byłby to album, który rozsadzałyby efektowne sekwencje hooków, ani taki, który należałby do kategorii „kreujących atmosferę” wydawnictw, oddychających klimatem. „Through The Windowpane” jawi się jako cyfrowy odpowiednik siódemkowej pozornie dziewczyny, z czasem jednak odsłaniającej mnóstwo niedefiniowalnych zalet składających się na definicję uroku. „Ona była inna” i taki też był pierwszy longplay Guillemots, w obliczu natłoku różnych trzyakordowców czy też pokracznego hitlerowskiego elektro, zespół tak muzykalny zdawał się być czymś wyjątkowo świeżym. Jednocześnie jak prosto wskazać killery, jakie wypuścili: „Made Up Love Song #43”, „Trains To Brazil”, „Annie Let’s Not Wait”, „Through The Window Pane”, „Sao Paulo”. Prawie połowa płyty... (by dokończyć klasykiem: ...to chłopaki z Manchesteru). Guillemotsi dążyli do perfekcji, ale robili to w sposób niewymuszony, spontanicznie, jakby urodzili się by połączyć tych najbardziej czułych na kompozycyjną elegancję z osobami ponad wszystko stawiającymi britpopową wrażliwość. Niestety „Red” pozostaje wydarzeniem tylko dla tych drugich.
By nie owijać w bawełnę: dyskwalifikuje tę płytę niewytłumaczalne w żadnych okolicznościach gnuśne fillerstwo. „Big Dog” brzmi jak parodia Robbiego Williamsa – miałkość melodii tak usilnie szukającej zaczepienia sprawia niemal fizyczny ból każdemu, kto kocha się w niewymuszoności debiutu. „Last Kiss” to karkołomna próba połączenia newpopowych patentów z indiedyskotekowym drivem. „Words”, „Falling Out Of Reach” – nudy, nudy, nudy. Gdyby te nudy jeszcze podać we w miarę spójny sposób wyszłyby po prostu nudne nudy, tak otrzymujemy jakiś kipisz nudów, kiermasz przypadkowych środków nasennych, wielki zbiorowisko lewizny, dobitnie podkreślonej w niecodziennie gównianym, końcowym „Take Me Home”, w dużej części wokalną wariacją Dangerfielda na temat „Króla Lwa”. W „Don’t Look Down” grupa kombinuje z rytmem i brzmieniem. Niestety niestrawne.
Przed totalną katastrofą broni album te kilka udanych kawałków. Singlowe „Get Over It” – gdzie nie ma patyczkowania się, jest konkret, bombastyczność, zapamiętywalny hook. Podobnie brawurowe „Kriss Kross”, otwarte orientalnym motywem a la „Narodziny szejka” Papa Dance. Daje radę „Cockateels”, najbliższe debiutowi, oraz „Standing On The Last Star”, jak przytomnie zauważył Kuba Ambrożewski, nieodległe od twórczości Wham!. Tylko co z tego, skoro to zaledwie cztery indeksy. Niech o słabości albumu świadczy, że muszę wyłuskiwać jego zalety, wspominając utwór po utworze. Okropne jest to, że Dangerfield tak się marnuje, jego wokal grzęźnie na tych płaskich jak stół motywach, praktycznie ani razu nie rozwija skrzydeł, wyśpiewuje właściwie strzępki melodii miast buchać paletą możliwości, jakie zaprezentował na debiucie. Guillemotsi się skończyli, brzmią jak ich właśni dziadkowie za pięćdziesiąt lat, a wtedy ich właśni dziadkowie będą mieli, lekko licząc, sto dwadzieścia lat, a w tym wieku się jest w grobie i się raczej nie śpiewa i nie ratuje muzyki, lecz kontempluje się swój post-żywot kościotrupa wchłanianego przez glebę i robaki. Nie nie nie nie. Spadać z „Redem” i nie szukajcie złota w stogu gówna. Nie słuchajcie, nie ściągajcie, nie kupujcie, niech zbankrutują i niech sczezną, zasłużyli sobie na to.